Nasze przygody gastronomiczne zaczęły się od restauracji The Dorsz, którą koniecznie chciałam odwiedzić. Z dwóch powodów. Po pierwsze swego czasu byłam w Wielkiej Brytanii i chciałam zobaczyć czy udało się cokolwiek z tego klimatu przeszczepić w łódzkie realia. A po drugie dlatego, że ryba to wg mnie jedna z najbardziej podstępnych potraw i szukam inspiracji by nauczyć się przygotowywać ją dobrze.
Sypał śnieg. A przed drzwiami stał koziołek z ofertą dnia, że duże danie z wybranymi rybami kosztowało chyba 15 zł. Myślę - jak znalazł dla Bartka. Zamówiłam mu mirunę, sobie zaś dorsza plamiaka. Od razu mówię - nie znam się kompletnie na rybach, więc dobór był mocno intuicyjno-przypadkowy.
To może teraz wystrój - nie zachwycił mnie. Na ścianach były jakieś plakaty, chyba fantasy, nie pasujące do brytyjskiego klimatu. Chyba jakaś wystawa była, ale na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby ktoś nie miał weny co powiesić na ścianach.
W połowie jedzenia moje danie wyglądało tak:
Nie jestem znawcą, ale jak dla mnie nic szczególnego. Moja mama robi podobną rybę i nie każe za nią płacić 20 zł (cennik: 15 zł za małą porcję, 20 zł za średnią i 25 za dużą porcję).
A w szklance do zakupionego napoju znalazłam:
Na koniec naszej wizyty pani przy kasie zapomniała, że przed drzwiami jest wypisana promocja i policzyła nam 5 zł więcej! Wolę jak liczy mi się promocję mimo, że wcześniej jej nie zauważyłam, niż kiedy mi się jej nie liczy, kiedy się o nią konkretnie, na wstępie, pytałam.
Podsumowując - nie widzę niestety powodu by wracać.
Środowy zwyczaj jadania na mieście zaczęliśmy z Mają praktykować 5 grudnia zeszłego roku. Pierwszą restauracją jaką odwiedziliśmy był "The Dorsz British Fish & Chips" znajdujący się przy ul. Traugutta. Leciałem tam zaraz z pracy, poganiany przez Maję "bo już zamówiłam". Jakimś cudem nie utknąłem i nie zabłądziłem po drodze - strasznie sypał wtedy śnieg. Do lokalu wpadłem jak z procy wystrzelony i dziarskim krokiem udałem się do zajętego przez Maję stolika, strzepując z siebie niewielkie zaspy śniegu.
Nie pamiętam już dokładnie czy jedzonko już na mnie czekało czy też to my musieliśmy jeszcze na nie zaczekać. W każdym bądź razie jak już miałem możliwość szybko zabrałem się do pałaszowania mojej miruny i frytek.
Pierwsze wrażenie - dobra panierka, miękkie mięso. Druga myśl - "to nie jest słone". Trzecia - "ale chociaż frytki niezłe, choć też je trzeba posolić".W sumie tylko tyle jestem w stanie o całym daniu powiedzieć. No może jeszcze tylko mogę dodać, że porcja była solidna i przy dobrych wiatrach dwie osoby mogłyby się nią najeść.
Cóż, mnie smakowało choć rewelacji i fajerwerków nie było. Ot, kawałek ryby z frytkami. :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz