Drugie miasto, które odwiedziliśmy w Albanii, była to stolica - Tirana. Miasto spore, ale mniejsze nawet od Łodzi (porównajcie sobie w Wikipedii). No i niestety miasto mniej światowe i interesujące niż Durres. No ale jeść trzeba.
Nie ma co tak demonizować, Tirana też była fajna. Co prawda na swój sposób, ale mnie się podobało. :)
Zacznę może od tego, żebyście nie jedli w lokalach bufetowych. Nas skusiła "domowa, prawdziwa kuchnia albańska". No to sobie wyobrażaliśmy mocne przyprawy, ostrość... a to nawet koło soli nie stało. Jedyne co było dobre to chłodnik, ale po nim to wampiry przeprowadziły się na inny kontynent, bo tak zionęliśmy czosnkiem. Jednocześnie było to jedno z nielicznych miejsc w całej naszej historii, gdzie ledwie dziubnęliśmy jedzenie i wyszliśmy (a byliśmy koszmarnie głodni).
Tak, napis nad wejściem był zdecydowanie mylący... Wzięliśmy coś mające być lasagną i risottem (chyba) oraz ten nieszczęsny chłodnik. Było paskudne, wyszliśmy i zostawiliśmy talerze z jedzeniem.
Żołądki przysychały nam do kręgosłupów, nadal byliśmy głodni i żądni albańskiej kuchni. W końcu w okolicy ambasady amerykańskiej znaleźliśmy taki oto niepozorny lokal.
Na szczęście!
Na szczęście!
Oczywiście ani właściciel ani menu nie znali języka angielskiego. Ale kiedy właściciel usłyszał, że chcemy rozmawiać po angielsku, poleciał po jakiegoś swojego starego klienta, przyprowadził go i kazał mu z nami rozmawiać. My zrezygnowani zapytaliśmy go co poleca i wzięliśmy po jednej porcji ze wszystkiego o czym mówił.
Nie ma to jak miejscowy tłumacz, prawda? ;) Ale bądźmy szczerzy, takie przygody to sama zabawa! :D
Na pierwsze, sałatka z chlebkiem (chlebek był pyszny).
A sałatka z gatunku tych najprostszych. :)
Do tego ryż pilaf (moje ulubione z całego obiadu):
Oraz "steki z wieprzowiny"? Coś takiego. Wszystko robione na miejscu, od ręki.
Lokal mimo, że niepozorny to jedzenie było smaczne i lokalne. Pomyśleliśmy, że w razie co tam wrócimy i będziemy jeść jak już nie będzie gdzie. Niestety. W niedzielę było zamknięte.
Bardzo sympatyczny lokal, super właściciel (uśmiechnięty, pomocny), i oczywiście smaczne jedzenie w niskiej cenie. W sumie trochę szkoda, że nie mieliśmy okazji już tam zajrzeć. :)
Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, że nie mogliśmy wrócić do w/w lokalu musieliśmy poszukać czegoś innego. Ja byłem za tym abyśmy zlokalizowali jedną z restauracji albańskiej sieci fast-food'owej "Kolonat". Naczytałem się o nich przed wyjazdem i koniecznie chciałem coś zjeść w przepięknym klonie Mc. Bałkański McDonald był punktem naszej wycieczki, przy którym był dopisek "koniecznie". ;) I... po dłuższych poszukiwaniach udało się namierzyć jednego "Kolonata"! :D
Prawda, że logo jakieś takie podobne do loga pewnej zachodniej sieci? :P
I wystrój znajomy. ;)
Wnętrze wygląda zupełnie jak w McDonaldzie, ale menu bardziej rozbudowane, bo i pizzę i spaghetti można tam zjeść. Natomiast jeśli chodzi o bycie fast... to niekoniecznie. Na zwykłego burgera czekaliśmy z 10 minut. Tu Bartek będzie się oburzał, ale dziewczyna, która się zamknęła w toalecie nie jest powodem dla którego cała obsługa musi biec "do damskiego" :P
Widocznie był to przypadek krytyczny. Krytyczne omdlenie w toalecie, do którego niezbędna była akcja ratunkowa z całą obsługą. :P Bo pewnie normalnie to serwują jedzonko migiem. :)
Powyżej wspaniały Hamburger. Bułka taka sama, całość wyraźnie wzorowana, ale sos nie ten. No i ceny nie te. Wyobraźcie sobie, że w Kolonacie jest dosyć drogo. Zwykły Hamburger kosztował tam zdaje się 260 leków czyli... blisko 8 zł!
Tanio nie było, to fakt bezapelacyjny. A burger, cóż... taki zwykły i bez szału. No i mięso było inne niż w Mc (albo inaczej szykowane, albo co gorsza to było prawdziwe mięso!). Jednakże nie żałuję tego, że tam zjadłem. :)
Pewnego dnia... było bardzo gorąco. A my byliśmy tak strasznie głodni... i chcieliśmy pizzy. Byliśmy już zmęczeni szukaniem zrozumiałego menu i miejsca gdzie nie zdarliby z nas skóry. Szukaliśmy wszędzie... aż w końcu postanowiliśmy zajrzeć do ogródka, który stanowił część kina i restauracji, gdzie podawano pizzę. Nie było tanio, ale jeszcze w granicach naszego portfela. Jakościowo... hm. No mogło być. Ciasto było cienkie chociaż jeśli dobrze pamiętam - ser nie był rewelacyjny. Cóż. Ale dało się zjeść i już żołądki nam tak nie przysychały do kręgosłupa.
Nałaziliśmy się wtedy po centrum Tirany w poszukiwaniu jedzenia jak szaleni. Albański "chińczyk" nam nie pasił (jakoś dziwnie w lokalu było), restauracja okazała się za droga, a do "Kolonatu" za daleko (i też za drogo). W końcu wypatrzyliśmy ogródek z piecem do pizzy. I tam już zostaliśmy. Pizza sama w sobie była według mnie ok, choć zdecydowanie w trakcie tej wycieczki jadaliśmy lepsze.
Któregoś razu zapragnęłam naleśnika na słodko. Nie wiem dlaczego. Łaziliśmy po całej Tiranie w poszukiwaniu miejsca gdzie byłyby naleśniki, gdzie byłoby coś poza tym i gdzie nie zedrą z nas skóry, a jedzenie będzie wyglądało dobrze. Wysokie wymagania, nie? W końcu trafiliśmy do restauracji Big Bite, która należy do trzyrestauracyjnej sieci w Tiranie. Jedno jest pewne. Obsługa jest do niczego. Nieogarnięci do kwadratu. Mimo, że jedna z restauracji znajduje się obok ambasady amerykańskiej - nie było ani jednego menu w tym języku. Kelnerów również przerosło wyjaśnienie mi, co znajdę w naleśniku.
Oj tak... Obsługa była zaiste fantastyczna, czapki z głów po prostu. :) Dobrze chociaż, że jeden wpadł na pomysł jak pokazać co będzie w Mai naleśniku i przyniósł z kuchni orzechy. :P
Ale za to... jedzenie było bardzo dobre.
Jedzenie okazało się rewelacyjne! Maja jak już pisała wzięła sobie naleśnika, ja natomiast zapragnąłem spaghetti carbonara. Jedno i drugie danie okazały się fantastyczne, i to tak bardzo, że moja pasta okazała się najlepszą z całego wyjazdu. :)
Niestety za drugim razem nie było już tak dobrze. Poniżej... nie pamiętam co. To miała być chyba pita. Na pitę nie wygląda. Była sucha i tłusta i niedobra.
Nie można mieć wszystkiego niestety. Wizyta w drugim lokalu "Big Bite" okazała się niewypałem.
Bartka makaron też nie był dobry...
No ale teraz pozytywny i absolutnie regionalny aspekt. W całej Tiranie można spotkać starszych panów i panie z rozstawionymi takimi oto paleniskami, pieczących kukurydzę. Kosztuje to śmieszne pieniądze, a przekąska jest.
Polecamy kukurydzę! :)
Ja ze swej strony nie polecam Tirany na "podróż kulinarną" :) Chyba, że ktoś nie patrzy na budżet. Wtedy i kuchnia fusion się znajdzie i wszystko :)
Niestety lokalnego jedzenia tam nie znaleźliśmy, ale mimo to było smacznie, paskudnie, tanio, trochę drożej i generalnie bardzo ciekawie. :)
W pełni się zgadzam, że lokale bufetowe to mylne wrażenie, chociaż te posiłki nie wyglądały tak źle, ale no liczy się smak. Relacja jak najbardziej ciekawa. Na stronie https://balkany.pl/ opisane są atrakcje w krajach Bałkańskich i od siebie polecamy Chorwację - piękne plaże, mnóstwo miejsc do zwiedzenia i pyszne potrawy.
OdpowiedzUsuńŚwietne fotki! Planując wakacyjny wyjazd, warto pomyśleć o odpowiednim wyposażeniu. Mówiąc o przydatnych rzeczach, nie można pominąć plecaków wodoszczelnych https://gokajak.com/plecaki-wodoszczelne-51 - są wytrzymałe i chronią dobytek przed zmoknięciem.
OdpowiedzUsuńJeśli ktoś szuka inspiracji na wakacyjny wyjazd, myśląc o egzotycznych i urokliwych miejscach, na pewno warto zwrócić uwagę na Majorkę. Jest to jedna z najbardziej malowniczych wysp w Europie, a jej piękne plaże, zabytki i kuchnia przyciągają turystów z całego świata. Polecam zerknąć na https://relaksuj.pl/ile-trwa-lot-z-polski-na-majorke/ gdzie można znaleźć wiele przydatnych informacji i porad dotyczących wyjazdu na Majorkę.
OdpowiedzUsuń