Ach Albania. Cel naszej wycieczki. Alfabetycznie pierwsze państwo Europy. Z Bari przypłynęliśmy do Durres promem. I niestety, ale czekało nas wielkie i srogie rozczarowanie oraz przykrość. Wyglądaliśmy jak turyści, a czuliśmy się jak turystyczne sieroty. Nie dość, że nie znamy w ogóle języka albańskiego to jeszcze ulice są bardzo średnio oznakowane, a przy porcie taksówkarze wprost wchodzą ci na głowę (to dosyć normalne, tym gorzej, jeśli zachodzą wcześniejsze warunki). Tak więc na początku marzyliśmy o dotarciu do hotelu, zamknięciu się w nim i nie wychodzeniu przez całe, zaplanowane 3 dni. A jeszcze po drodze opadły nas dzieci, które chciały od nas pieniędzy i nie rozumiały słowa "nie", "no" itp.
Pierwsze minuty w państwie albańskim faktycznie były przeżyciem traumatycznym. Wychodzimy z promu i otaczają nas taksówkarze oraz nawoływacze do przeróżnych busów. Zaraz po nich dołączają cinkciarze oraz jakieś brudne dzieci żebrzące o drobne. Ulice bez oznakowania, mapka z google'a wskazuje, że jesteśmy nie tam gdzie powinniśmy. Re-we-la-cja...
Jak już zdjęliśmy plecaki, wyjęliśmy mapę i na spokojnie wyszliśmy z hotelu - świat wyglądał zdecydowanie inaczej. Raczej już nie budziliśmy zainteresowania i nikt nas nie zaczepiał poza cinkciarzami pod kantorem. Pierwszy problem z jedzeniem w Albanii to to, że wszystko jest po albańsku. W niewielu miejscach menu jest po angielsku. A drugi, może ważniejszy - jeżeli to bar to dają tam tylko kawę (nie ma jedzenia).
Szczęśliwie im dłużej byliśmy w Albanii tym robiło się normalniej. Po pierwszym szoku zaczęliśmy się przyzwyczajać i wtapiać w tło. Zrobiło się spokojniej. Mogliśmy bez nerwów w końcu coś zjeść na mieście. :)
Udało nam się znaleźć miejsce gdzie dawali tani lunch składający się z sałatki, makaronu i piwa i menu było po angielsku. A był to Snack Bar Roma. Z zewnątrz wyglądał bardzo "cywilizowanie" co też nas skusiło.
Dania wyglądały tak (makaron chyba al' pomodoro, ale miał zdaje się boczek w sobie):
oraz prawdziwa Carbonara czyli makaron z jajkiem i boczkiem:
W tle zauważcie sałatki oraz miseczkę z serem do posypania. Jak widać porcje bardzo dostatnie. Jak słowo daję nie wyszliśmy głodni. Ale! Czekaliśmy na jedzenie 45 minut. Dlaczego? Po pierwsze sałatka i makaron zostały podane razem (z doświadczenia już wiemy, że w tamtych rejonach raczej nie kumają idei przystawek), a po drugie nikt w lokalu nie spodziewał się, że przyjdzie ktoś coś zjeść (i że jeszcze będą to tłumokowaci turyści nie mówiący po albańsku). Jak mogliście zauważyć - w nazwie był bar, więc ludzie przychodzili tam głównie na kawę.
Śmiesznie było przy okazji naszej pierwszej wizyty w albańskiej restauracji. Najpierw podeszła do nas młodziutka kelnerka, ale nie mogła się z nami dogadać więc musiał z nami rozmawiać właściciel lokalu. I o dziwo 50-latkowi lepiej szło z angielskim niż tej młodej. :] No nic, ważne że udało się nam coś zamówić, czekamy. I czekamy i czekamy... W którymś momencie przyuważyłem jak kelnerka się wymyka z lokalu i po kilku minutach wraca z całą siatką zakupów - byliśmy tak niespodziewanymi klientami, że musieli kupić składniki!! No ale w końcu się doczekaliśmy i było... bardzo smacznie. :)
Następnym razem przyszło nam do głowy by sprawdzić gdzie zjeść na portalu TripAdvisor. Jedynym minusem tego portalu są niedokładne adresy. I tak szliśmy i szliśmy... a restauracji nie znaleźliśmy. W końcu innego dnia Bartek przez przypadek zauważył naszą poszukiwaną restaurację Troy w pobliżu plaży.
Ma się ten sokoli wzrok i trochę szczęścia. ;)
Z zewnątrz restauracja wygląda nieco śmiesznie, bo tak:
źródło: TripAdvisor |
W środku przywitał nas elegancki szef sali i pokazał nam akwarium ze świeżymi krabami. Od razu poinformował nas, że dzisiaj można właśnie zjeść makaron ze świeżym krabem. To to było dla mnie. Dla Bartka grillowana ośmiornica.
A na początek dostaliśmy taką przystawkę, czyli grzanki, masełko i albański ser, który jest produktem regionalnym. Moim zdaniem smak ma trochę specyficzny (kwaśnawy), ale smaczny.
Następnie otrzymaliśmy grillowaną ośmiornicę:
... i mój makaron z krabem :)
Ja zaniemówiłam jak go zobaczyłam. Prawdę mówiąc... po obejrzeniu wszystkich programów kulinarnych prędzej bym umiała kraba ugotować niż zjeść. I tak właśnie to wyglądało. Kompletnie nie umiałam się za niego zabrać. Najpierw rozbroiłam tułów. Co było błędem. Drogie dzieci - tułowia się nie je. Smak z niego ma przejść do sosu (zresztą tchawki wcale nie są smaczne, a te tutaj były wręcz zimne). Natomiast do szczypiec potrzebujemy "dziadka do szczypiec". I tu od razu z pomogą przybiegł mi kelner i takowego dziadka podał. Potem było zabawy co nie miara. Co widać:
Ale ale! Danie było przepyszne i polecam wszystkim spróbować.
Z moją grillowaną ośmiornicą nie było tyle zabawy. :) Ale była również bardzo smaczna (przyznaję jednak, że Mai pasta z krabem byłą lepsza...).
A na koniec dostaliśmy za darmoszkę deser: arbuzika. Uwierzcie mi - było 35 stopni. Arbuz jest zawsze w cenie, ale przy 35 stopniach jest po prostu rewelacyjny, zwłaszcza jeśli pochodzi z lodówki (jak ten).
Jeśli miałbym jednym słowem ocenić restaurację "Troy" w Durres użyłbym słowa "rewelacja". Obsługa fantastyczna (dwukrotnie przyszli nam z pomocą, mili i sympatyczni), cena fantastyczna (za całość zapłaciliśmy około 60 zł), położenie świetne (bardzo blisko plaży i hoteli), jedzenie genialne. Aż chciałbym tam wrócić! :D
A po powrocie fundnęliśmy sobie w ciastkarni baklawę (lewy dolny), chałwę (góra) i ciastko zwane przez Bartka "ogórkiem". Polecamy! Ja polecam zwłaszcza baklawę i chałwę.
"Ogórek" zaś był czymś w rodzaju bardzo słodkiego i wilgotnego pączka. :) Nie zawiodłem się na nim. ;) Zaś co do baklawy i chałwy to były to najlepsze jakie jadłem. Może dlatego, że były smakowane na Bałkanach. ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz