Na łódzkich uczelniach rozdawano kupony zniżkowe do różnych restauracji - dzięki takiemu kuponowi zawitaliśmy do Scenografii (za co Politechnice serdeczne Bóg zapłać!), a później przyszła pora na Luncherię. Jest to restauracja nastawiona na podawanie naleśników i makaronów, czyli w sumie ok. Trafiliśmy do niej praktycznie bez problemu. Kiedy przyszliśmy koło godziny 16... była pusta. Poza nami i panią z obsługi nikogo nie było.
Wybraliśmy się tam nie tylko dlatego, że zdobyliśmy (no dobra, Maja zdobyła) kupony zniżkowe. Za tym lokalem przemawiał również fakt, że znajduje się bardzo blisko mojej pracy i codziennie rano widzę wielgachny bilboard zachęcający do odwiedzenia "Luncherii".
Wystrój głównej sali skojarzył mi się trochę z Niebieskimi Migdałami odmalowanymi na biało (może przez komodę na drugim zdjęciu). Generalnie wystrój mi się podobał i rozglądałam się po sali z lubością. Ale było jedno ale. Do tego ładnego i łagodnego wnętrza... wniesiono miniwieżę z której leciała ESKA. Kto nie wie, niech się dowie, że w Esce leci najgorsza siekanka radia. Jeśli już właścicieli nie było stać na prawa do odtwarzania jakiejś miłej muzyki, powinni puścić... no nie wiem. Zet Chilli? Już nawet Złote Przeboje byłyby lepsze.
Wystrój wyjątkowo cukierkowy i mdły - w sam raz dla herbaciarni, a nie na restaurację. Od razu miałem skojarzenia z niechlubną "Empatią"... O ile taka stylizacja mi nie przeszkadza, a nawet momentami mogę ją uznać za plus to puszczenie w takiej scenerii muzyki typu "umc umc umc" było grubą przesadą, która niszczyła cały nastrój.
Następuje kolejna katastrofa. Na nasze makarony, przy absolutnie pustej sali czekamy ponad 20 minut. Zrobienie makaronu nie trwa tyle na pewno. Jeśli natomiast chodzi o jakość... ja zamówiłam chyba z łososiem i kremowym sosem. Smakowało zupełnie OK, ale jest jedno ale. To nie był makaron warty kilkunastu złotych, bo makarony o podobnej finezji jada się w Sylvio i kosztują złotych 5. Nie będę się rozwodzić nad tym jakie to jedzenie było. Na lunch może być.
O ile kelnerka podeszła do nas w miarę szybko razem z menu to potem najpierw czekaliśmy na nią aż przyjmie zamówienie (bo pani była w innej sali niż my), a potem 20 długich i głodnych minut siedzieliśmy i gapiliśmy się w serwetki w oczekiwaniu na nasze dania. Szczęśliwie nie umarliśmy z głodu (zwłaszcza ja po 8h godzinach pracy) i w końcu mogliśmy wbić widelce w makarony. Maja miała faktycznie z łososiem, mnie zaś naszło na szpinakowy. Bądźmy szczerzy, na tak długi czas oczekiwania i za taką cenę to rewelacji nie było. Makaron był bardzo... hmm... suchy i mdły. Smakowo nie był zły, ale jego konsystencja mi zupełnie nie odpowiadała, wolę jak jest bardziej oblany sosem niż w nim zapieczone tak, że trudno kluskę od kluski oddzielić. I na koniec jeszcze, jak już talerz był prawie pusty to na dnie zebrało się.. coś - albo woda z makaronu (źle) albo tłuszcz z sosu (jeszcze gorzej).
Na koniec ostatni minus czyli pani, która nie umie liczyć. Zniżka opiewała zdaje się na 10%. Niestety pani nie udało się tego właściwie policzyć, a nam się nie chciało czekać aż ponownie przyjdzie więc odliczoną (właściwą) kwotę zaniosłam jej do rąk własnych.
Ponownie zakończę pytaniami. Czy jedzenie było dobre? Raczej tak. Czy było warte swojej ceny? Niekoniecznie, ale powiedzmy, że tak, bo za podobne pieniądze je się na Piotrkowskiej. Czy wizyta w Luncherii była fajna? Tylko dlatego, że razem :P A tak to średnio :P Czy warto do Luncherii jechać z drugiego końca miasta? Nie, lepiej poszukać obiadów domowych w swojej okolicy.
Ono nie było warte swojej ceny (przynajmniej tej z menu)! Podejście kelnerki oraz długość oczekiwania na makaron (!!) były skandaliczne. Napiwku nie zostawiliśmy i raczej już nie zostawimy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz