Ameryka... stolica ludzi szczupłych inaczej. Pisaliśmy już trochę o przekąskach, ale teraz czas o daniach głównych. Już jak przyjechaliśmy, podczas rozmowy usłyszeliśmy: "Jak wam smakuje?" "No, niezłe" "No właśnie, tu wszystko jest niezłe. Dlatego ludzie tak wyglądają". No bo rzeczywiście w Stanach jedzenie w większości jest niezłe. I słodkie. Tylko Ice Tea jest gorzkie. Jak słowo daję - słodyczy mają bez liku, a Ice Tea jest gorzkie (podobno istnieje gatunek, który jest słodki, ale to nie był ten, który swego czasu zamówiliśmy).
Ahhh... Wspomnień czar. :) Podróż do Ameryki wiązała się nie tylko z szkoleniem języka, przejechaniem kilkuset mil, przegraniu kilkudziesięciu dolarów w Vegas, ale również z poznawaniem kulinarnej kultury USA. Cóż, Nowego Świata nie odkryję, że jedzenie tam jest przede wszystkim tłuste albo słodkie albo słodko-tłuste. :) Ale mimo tego często jest baaardzo dobre. ;)
Nasz pierwszy posiłek na amerykańskiej ziemi czyli kanapka w barze kanapkowym Schlotzky's. Maleńka prawda? :) Ale była całkiem niezła :) Pamiętam tylko, że na pumperniklu była i miała w sobie szynkę i bekon :) (bo na pewno wiecie, że lepsze od bekonu w Ameryce jest tylko więcej bekonu ;) o miłości do bekonu przeczytacie więcej (po angielsku) tutaj)
Pierwszy kupny posiłek na amerykańskiej ziemi - "maleńkie" kanapki u Schlotzky'ego. :) Początek naszej przygody z małymi porcjami (bo w Ameryce rozmiary posiłków i napojów są nieco inne niż u nas, np. nasza duża cola to w USA średni kubek...).
A tu nasz posiłek w Legolandzie. Ten konkretnie mojej siostry czyli żeberka z frytkami i fasolką.
A tu nasze: Bartka ćwiartka kurczaka z frytkami i fasolką oraz moja teksańska zupa w chlebie.
Akurat w Legolandzie wszystko było BARDZO dobre. Moja zupa w chlebie była pikantna, gęsta, z mięskiem i posypana serem. Strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza, że chleb (sourbread - czyli kwaśny chleb) smakował bardzo podobnie do polskiego - w Ameryce nie znajdzie się porządnego "zwykłego" pieczywa.
Obiad w kalifornijskim Legolandzie zdecydowanie należał do pysznych. Nawet żeberka, za którymi szczerze nie przepadam były smaczne. :) Choć najlepsza była fasolka przyrządzona na słodko-ostro.
Mieliśmy też okazję popróbować lokalnych cupcake'ów. Były niezłe (w amerykańskim tego słowa znaczeniu ;)), chociaż ten po prawo był lawendowy i smakował jak mydło ;)
Za to moja babeczka była całkiem niezła. :) Dodam, że babeczki smakowaliśmy w San Diego (pierwsze zdjęcie) oraz w Los Angeles (zdjęcie drugie). Według mnie lepsze był te oferowane na Downtown w LA.
Można na zdjęciu zauważyć, że były również prawie dwa razy większe. :)
W Disneylandzie natomiast podają... hot dogi z mac & cheese. U nas dodają surówki - u nich makaron z serem i posypują oczywiście czym? Bekonem. Z lewej strony wygląda na nas kilka plasterków jabłka, które zażyczyłam sobie do zestawu. Bartek wziął niejadalne chipsy. Otóż chipsy w Stanach są w większości niejadalne. W większości są tak tłuste, że po zjedzeniu jednego czułam jak mi pływał w żołądku. W innych przypadkach - są niedobre w smaku. Nie polecam.
A teraz ogólne uwagi. Porcje w Stanach są duże, jeśli nie ogromne. Dania są bardzo często tłuste - na przykład nie polecam jeść hamburgerów w Wendy's. Ja, po zjedzeniu tam, do końca wyjazdu nie mogłam patrzeć na hamburgery.
Nawiązując do hamburgerów (nota bene mój z Wendy w LV był niezły choć tłuszcz to z niego ściekał...), to oczywiście odwiedziliśmy również McDonalda, będąc akurat na wieczornej wycieczce po Los Angeles. Zamówione porcje, wg mnie, był większe niż te jakie można dostać w Europie (bo polskie, czeskie i węgierskie były na moje oko takie same rozmiarowo). Czy lepsze? Nie wiem, na pewno inne bo wzięliśmy kanapki, których w Polsce dostać nie można - oczywiście jedna była z bekonem. :P
A poszliśmy do McDonalda, bo w sumie nie być w McDonaldzie będąc w Stanach to chyba jak nie zjeść pierogów będąc w Polsce :). Generalnie - trzymają poziom :)
Często trzeba przejechać kilkanaście kilometrów, by znaleźć bar w którym nie dawaliby pizzy albo hamburgerów. I na co jeszcze uważać? Na podatek! Ceny w Stanach podawane są bez podatku, więc przy kasie można się mocno zdziwić, zwłaszcza, że podatek jest bardzo różny, w zależności od kupowanego artykułu i od tego czy na przykład sklep jako "turystyczny" nie jest z podatku zwolniony.
To prawda, trafienie na normalną restaurację w USA to duża sztuka i wyczyn. Nam się udało taką odnaleźć w Twentynine Palms, była to wietnamska knajpka o wdzięcznej nazwie "The Red Lotus". Jedzenie jakie tam nam podano było wyborne. :) A porcje oczywiście iście amerykańskie, czyli ogromne (jeszcze na kolację wystarczyło).
Tajsko-wietnamska. ;)
Więcej zdjęć możecie zobaczyć na ich profilu na fb, na niektórych nawet widać jak ogromne to porcje. Należy również zastrzec, że ceny były bardzo rozsądne. Najzabawniejsza była ostatnia potrawa, która była straszliwie ostra, ale za to czuć było, że jest pyszna ;) Taki śmiech przez łzy :)
To już ostatnia notka związana ze wspomnieniami z USA - nie będziemy już Was więcej (na razie) zamęczać zamorskimi przygodami :)
Tak więc Ameryko i amerykańska kuchnio - do zobaczenia! Kiedyś tam... ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz