Jak zapewne wiecie jestem szalona. Od jakiegoś roku oszalałam na punkcie programów kulinarnych (głównie kulinarnych reality show np. Masterchef, Kitchen Nightmares). Dzięki nim dowiedziałam się o istnieniu przewodnika Michelina, który w swojej czerwonej wersji już od przeszło 100 lat ocenia restauracje najpierw we Francji, a później na całym świecie. Jakiś czas temu głośno było o tym, że pewna restauracja, jako pierwsza w Polsce, zyskała gwiazdkę w przewodniku Michelina. Jedna gwiazdka to wg nomenklatury przewodnika "godna uwagi" restauracja. Tak więc oszalałam na punkcie możliwości zawitania do Atelier Amaro. Jeśli zajrzycie na ich stronę zobaczycie, że zapraszają w godzinach lunchu i kolacji. Nie wiem gdzie znalazłam informację już wcześniej, że można zamówić z menu, które jest dostępne tylko na miejscu, trzy do sześciu potraw, gdzie trzy kosztują 120 zł, a sześć 210. Jednak przekonałam Bartka, że jeśli dostaniemy się bez zrobienia rezerwacji, to pójdziemy :)
To teraz ja przedstawię to ze swojego punktu widzenia... Maja faktycznie od jakiegoś już czasu ogląda przeróżne zagraniczne kulinarne show - czego zresztą efektem było zaciągnięcie mnie w Las Vegas do burgerowni niejakiego Gordona R. Ogląda, ogląda i podpatruje różne sposoby jak i co gotować. Muszę przyznać, że parę tak właśnie nauczonych rzeczy udało się nawet u nas przy gotowaniu wprowadzić w życie i - o dziwo!, wyszło. :) Ja tego typu programów nie oglądam, zwyczajnie do mnie nie przemawiają (choć polska wersja "Top Chef" jest nawet, nawet...). Zdecydowanie wolę czytać o gotowaniu niż oglądać kulinarne szopki w telewizji. Tak więc o gwiazdkach Michelina dowiedziałem się nie z takiego show, a z wywiadu z szefem kuchni jedynej polskiej restauracji, która takie wyróżnienie otrzymała - z Wojciechem Modestem Amaro. A skoro już obydwoje z Mają wiedzieliśmy o tym lokalu to nie trudno się domyśleć, że wpadliśmy na pomysł pod tytułem "fajnie byłoby tam pójść". Jednak z racji tego, że tania wycieczka by to nie była odwiesiliśmy to na haczyku i uznaliśmy, że pójdziemy tam przy okazji jakiejś rocznicy albo sukcesu. Zresztą, z tego co czytałem stolik trzeba tam rezerwować na trzy-cztery miesiące naprzód, więc... nie było gdzie się śpieszyć. :) Jednak jakimś trafem w ostatni wtorek byliśmy w Warszawie no i Maja uparła się, że musimy tam iść - chociażby popatrzeć! No to poszliśmy...
Moje danie główne było... piękne. Kiedy kelner mi je przyniósł - zaniemówiłam. To była sieja, jak przygotowana nie wiem, ale to na dole to szafranowe consomme. Była cukinia i były kawałki takiego rogatego brokuła... (NIE PAMIĘTAM NAZWY) i chyba liść begonii. No i koperek. Rybka była delikatniutka i bardzo smaczna, a consomme to jedno z moich marzeń, bo dużo razy oglądałam jak je robili :) Chociaż tutaj powiem, że wyglądało lepiej niż smakowało (choć nadal smakowało bardzo dobrze).
W głównym daniu Mai ryby praktycznie się nie czuło, była tak delikatnie przygotowana. Jednak zupełnie to nie przeszkadzało, a wręcz dopełniało całą pozostałą feerię smaków - fajny wywar (dla mnie wyraźnie pomidorowy :P) i przygotowane jak na parze warzywa.
Na moje danie główne składał się z pieczonej piersi gołębiej, kaszy gryczanej oraz borówek - zwykłej i amerykańskiej. Całość doprawiona karmelowym sosem i płatkami nasturcji. Gołąbek delikatny i bardzo dobrze przyrządzony, z wyraźną nutą wędzenia na skórce. Do tego słodkawa, dzięki karmelowi, kasza gryczana, która momentalnie stawała się lekko kwaskowa po przegryzieniu borówki. Przechodzenie i przenikanie się smaków to naprawdę fajna sprawa. :)
Przy tym daniu podzieliliśmy się na pół, bo dało się coś odkroić. Kasza gryczana z borówką i borówką amerykańską, w sosie karmelowym była rewelacyjna i musimy spróbować kiedyś taką zrobić, bo borówki idealnie łamały gorycz kaszy gryczanej. Do tego liść nasturcji, listki wyglądające jak buraczka, a smakujące jak marchewki i oczywiście pierś gołębia. Bardzo smaczna, pięknie wysmażona, zdecydowana w smaku i nie wysuszona.
Po daniach głównych do stolika podszedł kelner i wyjął szufelkę i posprzątał okruszki z naszego stolika. Obydwoje z Bartkiem padliśmy niemalże. No i czekamy na deser...
Był to jeden z bardziej niespodziewanych momentów naszej wizyty w "Atelier Amaro". Czego jak czego, ale kelnera z szufelką zbierającym okruszki przed podaniem deseru się nie spodziewałem... :)
A deser Kochani to był absolutny majstersztyk. Wyglądał tak:
ale niech was nie zwiedzie ta gruszka na okruszkach. Był to mus gruszkowy obtoczony w kawie z cykorią, na toffi jałowcowym, okruszkach owsianych i do tego kilka chipsów z suszonej gruszki.
Po tym deserze byliśmy ukontentowani już wszystkim. to jedna z lepszych rzeczy jakie jadłam w życiu. słodki mus, złamany kawą, słodkie toffi, złamane jałowcem, okruszki owsiane i bardzo dobre suszone gruszki (nie lubię suszonych owoców przez ich dziwny zapach - tutaj gruszka pachniała gruszką). C'est magnifique!
Mimo wspaniałych doznań smakowych jakimi nas do czasu deseru ugoszczono to jałowcowe toffi stało się dla mnie niekwestionowanym hitem tego lunchu - słodki smak karmelu, delikatnie przebity jałowcem (i to nie tym ostrym smakiem). Py-cho-ta! Oczywiście mus gruszkowy razem z owsianymi okruszkami też były pyszne. A jak się to wszystko razem na łyżce zmieściło i na raz spróbowało...
Po całym obiedzie dostaliśmy rachunek opiewający na 284 zł (w cenę wliczone jest 10 % za obsługę). Nasza woda, która ostatnim haustem wypiłam do końca, kosztowała 18 zł. Nasz rachunek natomiast został zapakowany w kopertę z papieru czerpanego... Kiedy przyszedł do nas szef sali odważyłam się zadać pytanie, czy szef kuchni gotuje, czy celebryci w Top Chefie (powiedziałam to nieco bardziej oględnie), ale ten powiedział, że skądże, że zdjęcia się skończyły i nawet jak były to szef gotował. Później opowiedział nam o tym, że w tej restauracji wszystkie składniki są polskie, wszystka zastawa jest polska (poza szkłem, bo niestety Krosno się zamknęło), że mają wszystko co najlepsze i że menu zmienia się co tydzień, a szef co chwila jeździ, szuka inspiracji i wymyśla...
Po tym jak zabrano nasze deserowe talerze wiedziałem, że zbliża się ta chwila, chwila płacenia rachunku. Z niezbyt wesołą miną upiłem więc kieliszek swojej wody do końca i już miałem kogoś prosić o rachunek, ale kelner mnie uprzedził i... podszedł uzupełnić braki "San Pellegrino" w moim kieliszku. Nie pozostało więc nic innego jak jeszcze tych kilka chwil nacieszyć się dobrym towarzystwem, miłą atmosferą i wystrojem oraz wspaniałymi smakowymi doznaniami. Czyli mówiąc prościej - chciałem odwlec chwilę wyjęcia karty jak najdłużej. :P Nie dało się jednak tego ciągnąć w nieskończoność i w końcu poprosiliśmy o rachunek. O dziwo, nie został on podany przez kelnera, a przez samego szefa sali! Nie tylko wypytał nas o doznania i uwagi, ale również poświęcił kilka minut na rozmowę odnośnie szefa kuchni, menu, składników oraz wystroju. Klasa sama w sobie. No i na końcu, jak już wychodziliśmy zarówno on, jak jeden z kelnerów trzymał nasze okrycia i pomógł przy ich założeniu. Fantazja. :)
Słuchajcie. Ja wiem, że 284 zł za obiad (mały) dla dwóch osób to dużo. Ale raz na rok można sobie pozwolić na taką porządną dawkę luksusu. Zwłaszcza, że tak luksusowo nie poczujecie się raczej nigdzie indziej w Polsce.
Obiad... Za lunch! :) Jednak to fakt, mimo tego, że nasz wypad kosztował mnie prawie 300 zł to nie żałuję tych pieniędzy, gdyż naprawdę było warto to wszystko zobaczyć i poczuć. :) Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam zajrzymy.
To teraz ja przedstawię to ze swojego punktu widzenia... Maja faktycznie od jakiegoś już czasu ogląda przeróżne zagraniczne kulinarne show - czego zresztą efektem było zaciągnięcie mnie w Las Vegas do burgerowni niejakiego Gordona R. Ogląda, ogląda i podpatruje różne sposoby jak i co gotować. Muszę przyznać, że parę tak właśnie nauczonych rzeczy udało się nawet u nas przy gotowaniu wprowadzić w życie i - o dziwo!, wyszło. :) Ja tego typu programów nie oglądam, zwyczajnie do mnie nie przemawiają (choć polska wersja "Top Chef" jest nawet, nawet...). Zdecydowanie wolę czytać o gotowaniu niż oglądać kulinarne szopki w telewizji. Tak więc o gwiazdkach Michelina dowiedziałem się nie z takiego show, a z wywiadu z szefem kuchni jedynej polskiej restauracji, która takie wyróżnienie otrzymała - z Wojciechem Modestem Amaro. A skoro już obydwoje z Mają wiedzieliśmy o tym lokalu to nie trudno się domyśleć, że wpadliśmy na pomysł pod tytułem "fajnie byłoby tam pójść". Jednak z racji tego, że tania wycieczka by to nie była odwiesiliśmy to na haczyku i uznaliśmy, że pójdziemy tam przy okazji jakiejś rocznicy albo sukcesu. Zresztą, z tego co czytałem stolik trzeba tam rezerwować na trzy-cztery miesiące naprzód, więc... nie było gdzie się śpieszyć. :) Jednak jakimś trafem w ostatni wtorek byliśmy w Warszawie no i Maja uparła się, że musimy tam iść - chociażby popatrzeć! No to poszliśmy...
Szukając restauracji nieco się zgubiliśmy, bo lokal jest mały i niepozorny. A może inaczej. Budynek jest mały, ale całą powierzchnię na parterze zajmuje sala restauracyjna, a kuchnia jest na dole. Weszłam do środka nie wiedząc, że to tam, ale od wejścia wiedziałam, że to właściwe drzwi. Od razu po wejściu podszedł do mnie kelner. Powiedziałam, że nie mam rezerwacji, ale czy znajdzie się stolik dla dwóch osób? (w międzyczasie przyczłapał Bartek, który pozwolił mi samodzielnie szukać tej mojej restauracji :P) Kelner podszedł do szefa sali (maitre d') i uzyskał informację, że owszem jest wolny stolik (pewnie nie bez znaczenia był fakt, że był wtorek, pora lunchowa). Na początek kelner poprosił nas o płaszcze, by zanieść je do szatni. Nie lubię jak ktoś czeka na mój płaszcz, bo zawsze wtedy czuję się niezręcznie, że nie mogę się z niego wyplątać.
Niestety jak się przyjeżdża do obcego miasta to tak jest, że łatwo można się zgubić. Szczęśliwie długo nie kluczyliśmy w okolicach Parku Ujazdowskiego i po kilkunastu minutach od wyjścia z autobusu już widzieliśmy "Atelier Amaro". Jednak żeby nie było za pięknie najpierw poszliśmy nie do tego budynku co trzeba - bowiem niedaleko "Atelier" jest większy lokal (chyba też należący do Wojciecha Modesta Amaro...), który jest bardziej kawiarnią niż restauracją. Niby kilka kroków obok naszego celu, ale zawsze... W każdym bądź razie po zlokalizowaniu interesującego nas miejsca Maja pędem potruchtała do drzwi wejściowych, a ja powolutku dreptałem sobie w garniturze z nadzieją, że jednak się nie uda znaleźć tam stolika (no nie byłem tego wczesnego popołudnia w najlepszym nastroju). Ale oczywiście tacy głupi jak my to muszą mieć szczęście - i stolik się znalazł! Po wejściu zostaliśmy zaproszeni na nasze miejsce, gdzie kelner już odsuwał krzesełka i czekał na nasze okrycia. Kiedy już zasiedliśmy pojawił się szef sali z menu i krótko opowiedział co dzisiaj jest do posmakowania i zaproponował lekkie wino na początek. Podziękowaliśmy jednak i skusiliśmy się na (bardzo dobrą zresztą) wodę "San Pellegrino". Chwile po odejściu szefa sali pojawił się ponownie nasz kelner, który rozłożył na naszych kolanach serwetki i przyjął zamówienie.
Nazwa naszego bloga ma sugerować, że nie mamy pieniędzy... bo nie mamy. Ale zadaniem tego popołudnia było nie dać tego po sobie poznać. Więc myślą w mojej głowie było: udawać, że ceny nie robią na nas wrażenia i że nie boimy się naszego rachunku. Zamówiliśmy więc po 3 dania (przystawka+danie główne+deser) oraz wodę na początek :) Kelner podszedł po chwili, zabrał nasze kieliszki do wina, a do kieliszków na wodę nalał, trzymając pięknie za dno gustownej szklanej butelki, gazowaną wodę (widząc szklaną butelkę już zaczęłam podejrzewać, że raczej to nie Cisowianka za 2,50 zł ;))
Na mnie tam ceny zrobiły wrażenie od razu. Myślę, że spokojnie krew mi z twarzy odpłynęła jak zobaczyłem u dołu menu "3 dania - 120 zł". Przy okazji uwaga odnośnie menu - nie ma ono standardowej formy gdzie mamy nazwę dania i wymienione składniki. Tutaj ma to formę, akurat dla deseru pamiętam, "gruszka / jałowiec / owies". I bądź tu człowieku mądry i domyśl się co się pod tym kryje... :) Plusem jednak tego jest to, że można według własnego gustu tworzyć dania tj. mieszać składniki z dwóch-trzech dań składających się na daną część menu (bo nie wyobrażam sobie np. mieszania składników z startera i deseru). (to akurat (z tego co dopytałam) nieprawda, bo można np. zjeść 2 startery i danie główne, deser i 3 dania głównie, tylko tak można mieszać... tak wynikało z dopytania, ale też na początku tak zrozumiałam)
Zaraz potem wrócił do nas z pierwszym amuse-bouche, czyli "daniem" na rozbudzenie smaku. Kelner opisał je jako rajskie jabłko, zrobione z moreli (:P), a w środku wędzona makrela z chrzanem. Już tutaj popisaliśmy się wieśniactwem i zjedliśmy je nożem i widelcem. Ale nic to! Było całkiem smaczne. I ogonek też był jadalny! :) (to ja poświęciłam się i go ugryzłam pierwsza! :P)
Tego akurat zupełnie się nie spodziewałem. Rozmawiam sobie spokojnie z Mają delektując się wodą mineralną z kieliszka kiedy nagle podchodzi do nas kelner z... pobudzaczem smaku. Może nie był gigantyczny, ale był ciekawy smakowo. No i sam fakt podania amuse-bouche był super.
Przed podaniem kolejnego amuse bouche kelner przyniósł nam kolejne sztućce (może to tylko ja, ale chyba z leciutkim westchnieniem dezaprobaty ;)). Szczęśliwie kolejne danie nie pozostawiało wątpliwości, że ma być spożyte per-manos :P Liść cykorii, posmarowany kremem karmelowo-dyniowym i *chyba* liść nasturcji. To był absolutny hit. Pierwszy raz poczułam to co mówili w tych wszystkich programach. Najpierw cykoria, później karmel, później dynia i na końcu listki. Coś niesamowitego. Zresztą, gdzieś w okolicach tego dania Bartek się rozpogodził ;)
Rozpogodziłem się bo i tak już nic nie poradziłbym na cenę. A skoro już tu jestem i mam świadomość, że zapłacę za całość blisko 300 zł to chociaż spędzę miło czas i będę się cieszył każdą nutką smaku. Delektował się chwilą. :)
Natomiast co do drugiego pobudzacza... Pycha, naprawdę pycha! I nie jestem pewien czy tam nie było listka mięty... (też sądziłam, że był listek mięty, ale zdjęcie tego nie potwierdza, chyba, że te podłużne listki to mięta zielona (spearmint))
Na czas oczekiwania na dalszy rozwój sytuacji został nam podany chlebek i masełko. Ten czarny chlebek był chlebem pełnoziarnistym, barwionym popiołem z siana (nie pamiętam jakiego) i z dodatkiem czarnuszki. Te bułeczki natomiast były w dwóch rodzajach. Jedne maślane, drugie z kminkiem, wszystkie były jeszcze ciepłe. Maślane rozpływały się w ustach! A do tego masełko koperkowe. Pyszności!
Masło nie było koperkowe tylko kminkowe! :P Wszystko wypiekane oczywiście na miejscu. Super pomysł. :)
I w końcu dotarliśmy do przystawek! Moja pierwsza przystawka składała się z koziego sera, trawy żubrowej, do tego młode orzechy laskowe (na wierzchu), wszystko polane sosem z orzechów laskowych i trawy żubrowej, a na wierzchu listek estragonu i kwiatek nie wiem czego ;) Zdecydowałam się na tę przystawkę, bo uwielbiam kozi ser. I powiem szczerze - była ona bardzo zdecydowana w smaku i trochę cierpka, mimo orzechów laskowych. Ja miałam skojarzenie, że to taka zdecydowana, męska przystawka :) Ale była smaczna!
Smaczna, choć wielkość "dania" zdecydowanie zdominowała mój odbiór tej przystawki.... ;)
Ja natomiast wziąłem sobie sielawę z lodami szczypiorkowymi, pastą z oleju lnianego i nasionami gorczycy i... nie wiem czym jeszcze. W każdym bądź razie był jeszcze sos-mus oraz drobno posiekana jakaś przyprawa (gorczyca?). Całość tworzyła ciekawe połączenie smaków - delikatna ryba, słonawe lody, a do tego nutka słodkiego musu.
Bartka przystawka była delikatna i bardzo przyjemna. Zwłaszcza lody szczypiorkowe, które na początku słodkie, na końcu szczypały szczypiorkowym szczypaniem ;)
Moje danie główne było... piękne. Kiedy kelner mi je przyniósł - zaniemówiłam. To była sieja, jak przygotowana nie wiem, ale to na dole to szafranowe consomme. Była cukinia i były kawałki takiego rogatego brokuła... (NIE PAMIĘTAM NAZWY) i chyba liść begonii. No i koperek. Rybka była delikatniutka i bardzo smaczna, a consomme to jedno z moich marzeń, bo dużo razy oglądałam jak je robili :) Chociaż tutaj powiem, że wyglądało lepiej niż smakowało (choć nadal smakowało bardzo dobrze).
W głównym daniu Mai ryby praktycznie się nie czuło, była tak delikatnie przygotowana. Jednak zupełnie to nie przeszkadzało, a wręcz dopełniało całą pozostałą feerię smaków - fajny wywar (dla mnie wyraźnie pomidorowy :P) i przygotowane jak na parze warzywa.
Na moje danie główne składał się z pieczonej piersi gołębiej, kaszy gryczanej oraz borówek - zwykłej i amerykańskiej. Całość doprawiona karmelowym sosem i płatkami nasturcji. Gołąbek delikatny i bardzo dobrze przyrządzony, z wyraźną nutą wędzenia na skórce. Do tego słodkawa, dzięki karmelowi, kasza gryczana, która momentalnie stawała się lekko kwaskowa po przegryzieniu borówki. Przechodzenie i przenikanie się smaków to naprawdę fajna sprawa. :)
Przy tym daniu podzieliliśmy się na pół, bo dało się coś odkroić. Kasza gryczana z borówką i borówką amerykańską, w sosie karmelowym była rewelacyjna i musimy spróbować kiedyś taką zrobić, bo borówki idealnie łamały gorycz kaszy gryczanej. Do tego liść nasturcji, listki wyglądające jak buraczka, a smakujące jak marchewki i oczywiście pierś gołębia. Bardzo smaczna, pięknie wysmażona, zdecydowana w smaku i nie wysuszona.
Po daniach głównych do stolika podszedł kelner i wyjął szufelkę i posprzątał okruszki z naszego stolika. Obydwoje z Bartkiem padliśmy niemalże. No i czekamy na deser...
Był to jeden z bardziej niespodziewanych momentów naszej wizyty w "Atelier Amaro". Czego jak czego, ale kelnera z szufelką zbierającym okruszki przed podaniem deseru się nie spodziewałem... :)
A deser Kochani to był absolutny majstersztyk. Wyglądał tak:
ale niech was nie zwiedzie ta gruszka na okruszkach. Był to mus gruszkowy obtoczony w kawie z cykorią, na toffi jałowcowym, okruszkach owsianych i do tego kilka chipsów z suszonej gruszki.
Po tym deserze byliśmy ukontentowani już wszystkim. to jedna z lepszych rzeczy jakie jadłam w życiu. słodki mus, złamany kawą, słodkie toffi, złamane jałowcem, okruszki owsiane i bardzo dobre suszone gruszki (nie lubię suszonych owoców przez ich dziwny zapach - tutaj gruszka pachniała gruszką). C'est magnifique!
Mimo wspaniałych doznań smakowych jakimi nas do czasu deseru ugoszczono to jałowcowe toffi stało się dla mnie niekwestionowanym hitem tego lunchu - słodki smak karmelu, delikatnie przebity jałowcem (i to nie tym ostrym smakiem). Py-cho-ta! Oczywiście mus gruszkowy razem z owsianymi okruszkami też były pyszne. A jak się to wszystko razem na łyżce zmieściło i na raz spróbowało...
Po całym obiedzie dostaliśmy rachunek opiewający na 284 zł (w cenę wliczone jest 10 % za obsługę). Nasza woda, która ostatnim haustem wypiłam do końca, kosztowała 18 zł. Nasz rachunek natomiast został zapakowany w kopertę z papieru czerpanego... Kiedy przyszedł do nas szef sali odważyłam się zadać pytanie, czy szef kuchni gotuje, czy celebryci w Top Chefie (powiedziałam to nieco bardziej oględnie), ale ten powiedział, że skądże, że zdjęcia się skończyły i nawet jak były to szef gotował. Później opowiedział nam o tym, że w tej restauracji wszystkie składniki są polskie, wszystka zastawa jest polska (poza szkłem, bo niestety Krosno się zamknęło), że mają wszystko co najlepsze i że menu zmienia się co tydzień, a szef co chwila jeździ, szuka inspiracji i wymyśla...
Po tym jak zabrano nasze deserowe talerze wiedziałem, że zbliża się ta chwila, chwila płacenia rachunku. Z niezbyt wesołą miną upiłem więc kieliszek swojej wody do końca i już miałem kogoś prosić o rachunek, ale kelner mnie uprzedził i... podszedł uzupełnić braki "San Pellegrino" w moim kieliszku. Nie pozostało więc nic innego jak jeszcze tych kilka chwil nacieszyć się dobrym towarzystwem, miłą atmosferą i wystrojem oraz wspaniałymi smakowymi doznaniami. Czyli mówiąc prościej - chciałem odwlec chwilę wyjęcia karty jak najdłużej. :P Nie dało się jednak tego ciągnąć w nieskończoność i w końcu poprosiliśmy o rachunek. O dziwo, nie został on podany przez kelnera, a przez samego szefa sali! Nie tylko wypytał nas o doznania i uwagi, ale również poświęcił kilka minut na rozmowę odnośnie szefa kuchni, menu, składników oraz wystroju. Klasa sama w sobie. No i na końcu, jak już wychodziliśmy zarówno on, jak jeden z kelnerów trzymał nasze okrycia i pomógł przy ich założeniu. Fantazja. :)
Słuchajcie. Ja wiem, że 284 zł za obiad (mały) dla dwóch osób to dużo. Ale raz na rok można sobie pozwolić na taką porządną dawkę luksusu. Zwłaszcza, że tak luksusowo nie poczujecie się raczej nigdzie indziej w Polsce.
Obiad... Za lunch! :) Jednak to fakt, mimo tego, że nasz wypad kosztował mnie prawie 300 zł to nie żałuję tych pieniędzy, gdyż naprawdę było warto to wszystko zobaczyć i poczuć. :) Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam zajrzymy.
fajny ten wasz blog, dobrze sie czyta, moglibyscie tylko troche nad jakoscia zdjec popracowac bo czasami slabo widac co wyladowalo na talerzu :D dorzucilem do ulubionych i w wolnych chwilach przelece starsze wpisy... POZDRO
OdpowiedzUsuńNie umiemy robić zdjęć niestety ;( Poza tym wszystkie zdjęcia są robione komórką, z potrzeby chwili :) (tylko to nas tłumaczy), ale pomyślimy pomyślimy! (ja zbieram na jakąś cyfrówkę ;))
UsuńMam straszny problem z tym, że w co drugim daniu nie wiecie co było, jak to się nazywało, nie pamiętacie składników... Takie wpisy nie mają żadnej wartosci. Może jak już się prowadzi bloga to warto spytać kelnera, poszukać w necie.
OdpowiedzUsuńDziękujemy za uwagę i oczywiście sypiemy tutaj głowę popiołem, gdyż faktycznie takie informacje powinny znaleźć się w notce. Niestety "Atelier Amaro" to dosyć specyficzne miejsce i np. nie mogliśmy zrobić zdjęcia ówczesnego menu. Z kolei na sali generalnie nie było kręcących się kelnerów, których moglibyśmy podpytać co właściwe mamy na talerzu, pojawiali się oni tylko podczas podawania kolejnych dań i zabierania talerzy. Mogliśmy wtedy wprawdzie o wszystko zapytać i sobie notować w jakimś zeszycie uzyskane informacje, ale jakoś nie pasowało nam to do miejsca i okazji. Odnośnie natomiast poszukania tego w Internecie, to w momencie pisania wpisu nie było takiej możliwości - strona restauracji nie publikowała aktualnych kart menu (zresztą do dzisiaj tego nie robi), a ich profil na Facebook'u dopiero raczkował i zawierał tylko kilka zdjęć i adres.
Usuń