Wróćmy jeszcze na chwilę do egzotyki i powspominajmy przepyszne smaki Chin... :)
Będąc w Chinach mieszkaliśmy na osiedlu, które było zamknięte podwójnie. Najpierw bramą, później jeszcze szlabanem ze strażnikiem. Więc za pierwszą bramą znajdował się lokal "English Breahfast", który już prezentowaliśmy (pamiętne naleśniki), a zaraz obok znajdowała się "restauracja na dole". W restauracji tej zawsze było pełno ludzi, co już sugerowało dobre jedzenie.
Nie poszliśmy tam co prawda pierwszego dnia po przyjeździe (bo jako mądrzy Polacy oczywiście musieliśmy zleźć całe osiedle w poszukiwaniu jedzenia, zamiast wejść do najbliższego lokalu), ale już trzeciego dnia staliśmy się praktycznie stałymi, wieczornymi klientami.
Za pierwszym razem dostrzegliśmy, że menu jest dla wszystkich to samo i obrazkowe. Po chwili dostrzegliśmy również, że... nikt nie mówi ani słowa po angielsku. No nic to. Język "migowy" to podstawa. Oto co jedliśmy za pierwszym razem:
Zresztą to danie okazało się być ulubionym daniem obcokrajowców - wieprzowina, orzeszki ziemne, por, ostra papryka... pyszności (jest to też moje ulubione danie).
O tym, że to ulubiona potrawa obcokrajowców dowiedzieliśmy się ostatniego dnia naszego pobytu. ;) W każdym bądź razie to danie zamówiła sobie Maja, ja natomiast wziąłem coś takiego:
To danie wzięliśmy nieco przewrotnie, bo wyglądało nieco obrzydliwie na zdjęciu ;)
Powiem szczerze, że na początku miałem pewne obawy co właściwie dostanę, gdyż zdjęcie niewiele mi mówiło. Jak dla mnie mogłem dostać papryczkę z mięsem i jakimiś robalami, jak również z makaronem. Jak się okazało ten niewiadomy, podłużny składnik to... grzyby. :)
Poniżej zaś menu z napojami. Udało nam się na podstawie porównania napisu na butelce z piwem z napisem na karcie ogarnąć, które to piwo i pokazywaliśmy już dzielnie, że chcemy 2 ;) Ciekawostka - przebicie piwo w sklepie, a piwo w lokalu to tylko pół juana (3,5 kosztuje w sklepie, a 4 w restauracji).
Za pierwszym razem jak byliśmy to na migi pokazałem kelnerce, że ja chcę dwa piwa takie same jak Chińczycy stolik obok piją. Pani kiwnęła głową ze zrozumieniem i przyniosła to co chciałem - schłodzone, rześkie "Yanjingi". :D W oczekiwaniu na dania główne dzielnie studiowałem etykietę i menu i w końcu odnalazłem, gdzie jest to piwo. Tak więc już przy kolejnej wizycie już dumnie wskazałem na właściwą pozycję w menu i to, że chce to razy dwa. :D
I tak! Mamy dowód, że jedliśmy stuletnie jaja. To wizyta druga. Muszę powiedzieć, że ta przystawka (zimna zakąska?) była bardzo dobra i cieszę się, że się na nią skusiliśmy :) (na wierzchu mamy imbir i szczypiorek :))
Z wyglądu obrzydliwe. W smaku - pyszne! Co prawda zaraz po tym jak nam je podano chwilę się wahaliśmy (ku uciesze obsługi restauracji, która nas dzielnie obserwowała), ale w końcu zrobiłem ten pierwszy krok - bo to ja chciałem to danie, i spróbowałem. Pierwsze wrażenie dziwne, ale pozytywne. Potem już było tylko lepiej. ;)
Tego też dnia nieco przegięliśmy i wzięliśmy takie oto lotosy, podawane na cały czas podgrzewanej patelni...
Dzień czy dwa wcześniej podpatrzyliśmy to danie na sąsiednim stoliku i po prostu musieliśmy tego spróbować ("tego", bo to, że jedliśmy lotos dowiedzieliśmy się praktycznie wylatując z Chin...). Jak widać papryczki jest baaardzo dużo w tym daniu. Dodatkowo było ono cały czas podgrzewany przez mały ogieniek umieszczony pod żeliwnym naczyniem z całością. Tak więc nie dość, że gorące to jeszcze ostre jak diabli. :)
... i takie cuś. To białe to całe ząbki czosnku. Obydwa dania były pyszne... ale były tak pikantne, że trudno było je zjeść.
I tu się nie zgodzę. ;) Drugie danie z tamtego wieczoru to było jakieś mięso (chyba wieprzowina) z praktycznie samą czerwoną papryczką. Z jednej strony bardzo dobre, ale bez popijania praktycznie niejadalne. Aż musieliśmy po drugim piwie wziąć. ;) (to bardzo możliwe, pamiętam, że tego dnia mieliśmy bardzo pikantne rzeczy, może akurat nie to :P)
Natomiast to co widzimy powyżej to danie niemalże na słodko w porównaniu z wcześniejszymi. Albowiem na całość składały się praktycznie trzy elementy: mięsiwo jak z golonki (tzn. opieczona skórka, warstwa rozpływającego się tłuszczyku i cienka warstwa mięsa), ziemniaki oraz całe ząbki czosnku. Dla mnie jedna z najlepszych rzeczy jakie jadłem w Chinach. :) (dla mnie nie :P)
A tu ostatnia nasza wizyta i przepyszna zupa, której nie było w menu, ale bardzo chcieliśmy ją zjeść, więc trzeba było pokazać na podświetlanym menu nad kuchnią ;) Uroczo się na nas Chińczycy patrzyli ;)
A tu dowód, że można jeść zupę pałeczkami :)
Miałem taką chęć na chińską zupę i chiński makaron, że po prostu musiałem ją zamówić. :) I tak, w Chinach naprawdę zupy je się pałeczkami! :D
Oraz specjalnie dla czytelników tego bloga zamówiłam ryż. Jak słowo daję (prawie) najgorsza potrawa jaką jadłam przez cały pobyt (choć stanowczo jadalna, ale zupełnie nieprzyprawiona). Zwróćmy uwagę na jajko wbite do ryżu ;) I na łyżkę - było to jedyne danie podawane, nawet Chińczykom, z łyżką.
Tęsknię za restauracją na dole. Jedzenie było pyszne... a jeszcze tyle zostało do skosztowania... I ciecie jesteśmy, bo została nam kasa, a nie kupiliśmy zupy z żółwia ;)
Też bardzo tęsknię za tym lokalem. Mimo, że nic nie rozumieliśmy to dawaliśmy sobie świetnie radę i dzielnie smakowaliśmy kolejnych dań. I wydaje mi się, że nawet obsługa nas lubiła - w końcu jedliśmy jak Chińczycy, smakowało nam, że hej no i w końcu obcokrajowcy... ;) I tak, jak mogliśmy wziąć zupę z żółwia to jeszcze mieliśmy etap skąpienia na wszystkim (taka zupa za talerz to koszt około 100-120 zł), a potem jak już nam aż tak nie zależało to musieliśmy wyjeżdżać... I choćby dla tego dania musimy tam jeszcze wrócić! :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz