No to kolejna notka o burgerach. O tym miejscu widzieliśmy od pewnego czasu, ale jakoś OFF Piotrkowska zawsze była daleko. Jednak któregoś razu, pamiętam, że lało jak z cebra, zawitaliśmy do Łódzkich burgerów. Nazwa restauracji stanowi dla mnie wielką niewiadomą. Z jednej strony - patriotyzm lokalny każe mi kochać ich bardziej. Z drugiej zaś... to naprawdę trudne wyznaczać "łódzkie standardy".
Bo burger to dobra rzecz. Zwłaszcza dobry burger. :P Dlatego ja cały czas namawiam Maję na odwiedzanie i wyszukiwanie kolejnych burgerowni.
Zacznijmy może od wystroju... jest dziwny. Ogromne okna, drzwi jak z lat 90. (takie metalowo-plastikowe). Co mi się podobało to duży drewniany stół przy którym siedzieliśmy nad którym dosyć nisko zwisały dwie lampy oraz tablica na ścianie na której napisano kredą menu. Reszta... nie tworzy ze sobą żadnej całości. Teraz może obsługa. Nie powinnam chyba tego pisać, ale mogłaby być lepiej ubrana - otóż za barem stało trzech facetów w bluzach - równie dobrze mogła to być ustawka u kolegi w kuchni. To raz. Dwa: nie lubię jak ktoś od razu przechodzi ze mną na Ty. Empik wie już, że tak się w Polsce nie robi - Pan z obsługi nie. I trzy: restauracja puściutka. Jeden Pan z telefonem poza nami. A Pan przyjmujący zamówienie mówi do nas: będziecie mieć numer 46. Seriously?! Naprawdę nie można jak do ludzi? Mogę to zrozumieć w zatłoczonym McDonaldzie, ale żeby w pustej restauracji nie można było nas zawołać normalnie? No nie.
Wystrój faktycznie był taki sobie. Już pal licho te okna, krzesła, drzwi i elementy dekoracyjne ścian. Jak tam byliśmy dla mnie się to kompletnie nie liczyło, ważne zaś było to, że zimno było w lokalu jak w przysłowiowej psiarni. Na zewnątrz leje i chłód, w środku nie leje i nieco lżejszy chłód. Ekstra. Druga rzecz to kuchnia i dymy się z niej dobywające. Niby lokal nie miał kuchni o charakterze otwartej (jak to jest w "Byk Burgerze"), ale mimo to drzwi kiepsko powstrzymywały zapach smażonego mięsa i kłęby wysmażonej pary. Kiepskie wywietrzniki może mają (albo ich nie mają?).
Kwestia bezpośredniego podejścia do klienta mnie ewidentnie rozbawiła i w sumie aż tak bardzo mi nie przeszkadzała. Szybko zresztą też przystosowałem się do sytuacji i wychodząc już nie powiedziałem "do widzenia", tylko zwyczajne "dzięki, na razie".
No to do meritum. Ja zmówiłam małego (L) Cheese'a, a Bartek Mexican. Trzeba przyznać, że karta zawiera naprawdę ciekawe propozycje, więc można zawsze spróbować czegoś ciekawego. Zamówiliśmy też Coca-Colę, która jest w dosyć przystępnej cenie (jak na restaurację) - 3 zł. Na pierwszy rzut oka - super! zestaw z nachosami! miła odmiana! No... nie. Nachosy paskudne (Aro? Lidl? Tesco? Podpowiadam: dobre są te z Biedronki) i dziwny sos, który dodatkowo był zimny. Całość podana efektownie - w papierze i koszyczkach. Tylko jak tu teraz sobie poradzić skoro wszystko z burgera ląduje na papierze... wolałabym tradycyjne talerze jednak. Nikt nas też nie zapytał o to jak mają być wysmażone nasze burgery. Zapewne Pan kucharz nie umie inaczej i dlatego zaserwował nam... chrupiące mięso, które nie potrzebowało do chrupania panierki. Sałata w moim burgerze miała brązowy kolor - jak długo czekała na swój dobry dzień? Tego pewnie się już nie dowiemy.
To prawda, nachosy i sos były paskudne. Już ich nawet nie porównuję do tych, które jedliśmy w Kalifornii, bo to szkoda czasu i stukania w klawiaturę. One nawet w porównaniu z tymi, które można zakupić w Lidlu były okropne. No i ten zimny sos...
Burgery w porównaniu z dodatkiem były przepyszne, co prawda kucharz zdecydowanie poszedł na dobrze przysmażoną wersję mięsa, ale w porównaniu do nachosowego dodatku wypadły świetnie. Zresztą, co by o nich nie mówić jedną rzecz miały naprawdę niezłą - bułkę.
Niestety moim zdaniem Łódzkie Burgery to ostatnie miejsce do którego można zajrzeć na burgera. Nie polecam.
Mnie ten lokal zniechęcił dwoma rzeczami - zadymionym zimnem panującym w środku oraz nachosami. Jeszcze drugi element mógłbym przeżyć (w końcu nie muszę ich zamawiać, prawda?), ale tej zaparowanej lodówy nie przeboleję. Myślę, że nawet w ciepłe dni może to stanowić istotny problem, przynajmniej w środku lokalu (i to nawet przy otwartych drzwiach). Na 95% już do "Łódzkich burgerów" nie wrócimy.
Mam tak samo. Jako, że też burgery są wysoko w moim menu :D to i wiele lokali z nimi przetestowałem i łódzkie burgery wypadły lepiej tylko od American House (Burger? czy jak sie zwie ten lokal na rynku manufaktury). Dodam, że byłem tam ze znajomymi chyba na 2 czy 3 dzień po otwarciu. Było wtedy jeszcze dość ciepło (koniec wakacji?) więc ludzi dość sporo nawet na leżakach i przy stolikach rozstawionych wtedy przed lokalem. Mnie też zdenerwowała tam obsługa. Chłopaki wyglądali jakby dopiero wrócili z deskorolki albo meczu koszykówki i z miejsca zabrali się za gotowanie... Wejście z klientem na ''ty'' w tak bezpośredni sposób też nie jest moim ulubionym i sam osobiście do klientów nigdy się tak nie zwracałem, tym bardziej starszych (dla mnie to trochę brak szacunku) ale w sumie szybko to olałem. Dostaliśmy numerki od 9 do 14 z tego co pamiętam. Wszyscy dostali swoje buły po za szczęśliwą 13 (trafiła się koleżance), wszyscy zjedli swoje porcje a ona nadal nic nie dostała, podeszliśmy do ''chłopaków'' a oni - oj sory pomyliło nam się z dwudziestym którymś... to już był strzał w kolano (stopy przestrzelili sobie naczosami, a właśnie wtedy podali je w taki sposób, że cały papier w którym siedział burger był upaćkany tym naczosowym zimnym sosem, wiec i my cali byliśmy ufajdani). Co do samych burgerów to raczej na nikim nie zrobiły wrażenia, wszyscy byli głodni więc wrzuciliśmy jest bez marudzenia ale to była nasza pierwsza i jedyna wizyta w tym lokalu.
OdpowiedzUsuńMyślałam, że zostanę spalona na stosie za tą opinię - dzięki :)
Usuń