W dzisiejszej notce jeszcze raz zabierzemy Was w cieplejsze miejsce. Tym razem do Rumunii. Kraju niepozornego, ale bardzo przyjemnego i jednak podobnego do naszego. W zasadzie czuliśmy się tam jak w Polsce.
Tylko momentami była to Polska 20-25 lat temu. ;) Ale generalnie Rumunię będę bardzo miło wspominać, super miejsce na wakacje.
Na początek wspaniała wycieczka do Constanty, sporego miasta na wybrzeżu Morza Czarnego. A czego można spróbować na wybrzeżu morza? No rybek oczywiście. Polecamy szczególnie restaurację La Peste.
Ale zaczęliśmy od czegoś innego niż ryby, a mianowicie od Ciorba de burta czyli od flaków. Generalnie, jeśli będziecie na południu Europy i zobaczycie "ciorba" albo podobnie wyglądające słowo to będzie to zupa. Jak widzicie na zdjęciu, flaczki wyglądają zupełnie inaczej niż nasze flaki i smakują też zupełnie inaczej. Po pierwsze są zabielane, po drugie nie tak doprawione. Po trzecie są podawane z intensywnym musem czosnkowym oraz czerwoną papryczką, którymi można sobie zupę doprawić do smaku. Zupa była pyszna, ale uwaga - tylko tutaj była tak dobra. W pozostałych miejscach w których próbowaliśmy, była tylko "ok".
Oprócz tego Bartek spróbował rekina z grilla:
Maja zaś wzięła sardele. :)
Ciekawostką jest ta żółta kulka, która jest bardzo powszechna w Rumunii. Po polsku to mamałyga, a po rumuńsku: mamaliguta albo mamaliga. Bardzo fajna rzecz - ja bardzo lubię. Chociaż ewidentnie jest to zapychacz typu naszych ziemniaków. Rybki były smaczne, choć bardzo ościste. Trzeba było je sobie pochrupać, dlatego w końcu zamieniliśmy się talerzami z Bartkiem.
W szczególności trzeba było pochrupać te majkowe rybki, mój rekin nie miał aż tylu ości ;) i dlatego też Maja bardzo szybko zaczęła optować za zamianą talerzy :P
A teraz drobny, choć zupełnie przypadkowy wtręt polityczny ;) Podczas naszego pobytu w Tulczy kilkukrotnie mieliśmy okazję kupić sobie coś słodkiego do zjedzenia w piekarniach miejscowej sieci o nazwie... "Petru" :P
W szczególności trzeba było pochrupać te majkowe rybki, mój rekin nie miał aż tylu ości ;) i dlatego też Maja bardzo szybko zaczęła optować za zamianą talerzy :P
A teraz drobny, choć zupełnie przypadkowy wtręt polityczny ;) Podczas naszego pobytu w Tulczy kilkukrotnie mieliśmy okazję kupić sobie coś słodkiego do zjedzenia w piekarniach miejscowej sieci o nazwie... "Petru" :P
A w tych cukierniach możemy spotkać genialny przysmak uliczny czyli Covrigi (z tego co widzę, zaczynają być też modne w Polsce), a w zasadzie można je nazwać preclami. Precle te mają miękkie ciasto i mogą mieć nadzienie różnych smaków np. szampańskie, wiśniowe, jabłkowe. Do tej pory wspominam te pyszne bułeczki.
Będąc w temacie przegryzek, raz skusiliśmy się na polecane przez naszych znajomych "dania", które można nabyć w jednym z supermarketów. Według zachowanych przeze mnie paragonów kupiliśmy "cartofi gratinati italianesti" oraz dwie "carne tocata amestec". Może nie wyglądają najlepiej, ale były całkiem smaczne. :)
Teraz zaś coś bardziej konkretnego do zjedzenia. ;) Będąc w Tulczy mieliśmy szczęście wybrać się do Delty Dunaju. Nie tylko mogliśmy zapolować z aparatami fotograficznymi na miejscowe ptactwo (był nawet pelikany!), ale mogliśmy też zjeść obiad z ryb złowionych w Delcie. Bogowie, jakie to było dobre... Była zupa rybna, potem gotowana ryba, a na koniec smażona. Jedne z najlepiej zrobionych ryb (i generalnie ryb, bo ich mięso było bardzo smaczne), jakie w ogóle jadłem.
Należy też wspomnieć, że to nie były jakieś wydumane potrawy. To była "zwykła" zupa rybna, później jedliśmy rybki z niej wyjęte, a potem rybki przesmażone w delikatnej panierce i do tego pyszny "mus" czosnkowy. Naprawdę polecamy taką wycieczkę i świeżą rybę :)
A jak coś zostało to kotki były bardzo szczęśliwe :)
A teraz hitowe miejsce. Jeśli będziecie w Tulczy i będziecie chcieli zjeść coś rumuńskiego to idźcie do Old Times Pub. My spróbowaliśmy Bulz Dobrogean czyli, jak się później przekonacie, najlepsze doświadczenie mamałygowe jakie się da, a Bartek zamówił Scarita de porc la gratar recomandat cu cartofi farmer czyli żeberka z pieczonymi kartofelkami.
Moje to było: ser, śmietana kwaśna, mamałyga, jajko (sadzone z płynącym żółtkiem) i to w warstwach x2. Do tego pyszny kawałek boczku. Jeśli lubicie mamałygę i takie rzeczy - gorąco polecam (w sumie było to tak sycące, że nie byłam w stanie tego zjeść w całości). No i boczku było ciuteczkę za mało :D
To były jedne z najlepszych żeberek jakie miałem okazję w życiu jeść! Jestem zdecydowanym miłośnikiem pieczonych i grillowanych żeberek, a te były przyrządzone świetnie. Ostatnie tak dobrze żeberka jadłem chyba w trakcie wizyty w USA. Ale tutaj, w Rumuni, był jeszcze rewelacyjny czosnkowy "pudding"... Mai mamałyga zaś była bardzo... zapychająca :P
To tyle jeśli chodzi o nasz pobyt w Tulczy, spędziliśmy tam prawie tydzień i było super, ale w planach była dalsza podróż. Następny punkt wycieczki - Transylwania i miasteczko Bran ze słynnym zamkiem księcia Drakuli (który nigdy w nim nie był, ale marketing i turystyka robią swoje). Niestety kulinarnie był to taki sobie punkt naszej rumuńskiej wojaży, przynajmniej jeśli chodzi o obiad...
Ciekawostką w rumuńskich restauracjach jest kompletna niefrasobliwość jeśli chodzi o czas obsługi. Zwłaszcza w Burg Bran Restaurant. Od czasu zamówienia do zupy, która przecież została nam nalana z gara, minęło około 20 minut. Po zupie czekaliśmy jakieś pół godziny na drugie dania.
Jako zupę wzięliśmy ciorbę pomidorową, która była ok. Obok talerza z zupą widzicie mini dzbanuszek z lemoniadą - miał być litrowy/na dwie osoby.
Bardzo kiepskie jedzenie. Do tego fatalna obsługa i czas przygotowania. Niestety jak czytaliśmy na Tripadvisor - wszystkie restauracje w Branie takie były. ;]
A poniżej ciekawostki z brańskiego street foodu. "Pączki" z serem i z czosnkiem. Ciekawy pomysł na śniadanko, chociaż po czosnkowym polecam jednak gumę do żucia - czosnku jest tam dużo i jest świeży.
Ciasteczka z lokumami (Rachatłukum) - moim zdaniem dosyć mdłe.
Nie wiem jak się nazywa to ciastko w Polsce, ale można je spotkać w Czechach pod nazwą Trdlo, w Rumunii pod nazwą Cozonac secuiesc, a pochodzi z Węgier i nazywa się Kürtőskalács. Pyszności w dobrej cenie :)
Na zdjęciu widać, że ciasto jeszcze paruje! :D Dostaliśmy je zdjęte prosto z rożna ;)
Po Branie pojechaliśmy na kilka dni do oddalonego o ok. 60 km Braszowa. Suuuuper miejsce, gorąco polecamy! :D
No ale zaraz, zaraz. W Rumunii nie byliśmy jeszcze w Mc'D. A tam żeśmy jedli McBeef i McPuişor (McKurczak). Było spoko i frytki też były spoko.
A na obiad wybraliśmy się do Old Center Bistro. Próbowaliśmy powrórzyć sukecs z ciorbą, ale się nie udała (była taka sobie).
Niestety...
Do tego kurczak zapiekany z serem i warzywami:
I kurczak w sosie grzybowym (wygląda znacznie gorzej niż smakuje).
I oczywiście mamałyga! :D
Niestety ten obiad był rozczarowująco zwyczajny. Dlatego dalej już nie ryzykowaliśmy i wybraliśmy najlepszą knajpę wg TripAdvisora czyli Bistro Stradivari. Był tłok, ale udało nam się znaleźć stolik. Ceny były o dziwo dosyć niskie, a atmosfera... ekskluzywna z bardzo grzecznymi kelnerami. Zamówiliśmy pizzę Stradivari i była naprawdę pyszna. Dobrze doprawiona, ze świetnie dobranymi składnikami. Mniam:
Na koniec rumuńskich wojaży dotarliśmy do Bukaresztu i co dzieci zjadły na początek? Oczywiście prawie tureckiego kebsa i ayran. W restauracji Calif wprawdzie nie ma menu po angielsku, ale panie bardzo chcą pomóc. Tak więc wzięliśmy dwa baraninkowe kebsy "full wypas" i ayran. A gdy czekaliśmy na nasze jedzonko, mogliśmy dostać również herbatę turecką. Wszystko bardzo dobre!
Jakoś tak nam się tęskno w tym Bukareszcie za Turcją zrobiło... :)
Jakoś tak nam się tęskno w tym Bukareszcie za Turcją zrobiło... :)
Tylko żebyście wiedzieli, w KFC w Rumunii można dostać takie "Duetos". Chyba do nas jeszcze nie dotarło (smaczna przekąska).
Najpierw wypatrzyliśmy jakąś reklamę na billboardzie, potem obejrzeliśmy zajawkę w rumuńskiej telewizji i po prostu nie mogliśmy tego cuda nie spróbować.
Najpierw wypatrzyliśmy jakąś reklamę na billboardzie, potem obejrzeliśmy zajawkę w rumuńskiej telewizji i po prostu nie mogliśmy tego cuda nie spróbować.
Idąc za zasadą "jedzcie tam gdzie jest pełno ludzi" poszliśmy do Caru'cu Bere. Przyznaję, że nie zdawaliśmy sobie sprawę jak ważne i historyczne jest to miejsce. Niewiele myśląc zamówiliśmy zestaw lunchowy (między 12 a 18 można zjeść zupę, drugie danie i deser w śmiesznej cenie 20 lei).
Tak dla rozjaśnienia, 20 lei to ok 19,50 zł ;)
I tak, Bartek zamówił zupę krem z pomidorów:
Tak dla rozjaśnienia, 20 lei to ok 19,50 zł ;)
I tak, Bartek zamówił zupę krem z pomidorów:
Ja ciorbę warzywną:
Dla mnie smażony ser:
A dla Bartka mititei:
Do tego ciasto czekoladowe dla mnie:
I creme caramel dla Bartka:
Kelnerzy uwijali się jak w ukropie, bo w tej restauracji zawsze jest okrutny tłok (nawet się zdziwiliśmy, że dostaliśmy stolik). Poza tym kilkukrotnie o nas zapomniano oraz pomylono moje zamówienie. Obłęd. Co do jedzenia - porcje były małe, ale się najedliśmy. Jakość była spoko jak na 20 lei. Na pewno warto pójść i spróbować.
Niestety w końcu wielkimi krokami zbliżył się koniec naszego pobytu w Bukareszcie i rumuńskiej wycieczki w ogóle. Czas zacząć było się pakować i szykować do powrotu do kraju. Trzeba jednak było porządnie zakończyć nasz pobyt i w hostelu w którym mieszkaliśmy, w ostatni wieczór, poszliśmy na porządne, duże szklanki ginu z tonikiem. :)
-- żałuję, że nie zjedliśmy niczego w naszym hostelu George and Dragon. Hostel był bardzo spoko, a jajka po szkocku, które widzieliśmy tamtego wieczora, wyglądały super.
-- żałuję, że nie zjedliśmy niczego w naszym hostelu George and Dragon. Hostel był bardzo spoko, a jajka po szkocku, które widzieliśmy tamtego wieczora, wyglądały super.
Natomiast ostatniego, ostatniego dnia naszego pobytu w Bukareszcie skusiliśmy się na miejscowego burka (oczywiście był dla mnie, bo ja od pobytu w Chorwacji w każdym kraju na Bałkanach musiałem takowego zjeść) oraz naleśnika na słodko. Nie ma to jak porządne śniadanko! ;)
(innym razem na śniadanko była na przykład taka bułeczka i naleśnik z biszkoptowym nadzieniem. Nawet dla takiego łasucha jak ja, było to za dużo)
Następnie, zajrzeliśmy sobie na szklaneczkę młodego rumuńskiego wina ("must" po rumuńsku)! Było słodkie, delikatne i bardzo orzeźwiające :) Choć i tak najlepsza była mina kelnera gdy nas obsługiwał i my chcieliśmy TYLKO to wino (a było jeszcze przed południem) ;)
Był to pyszny wybór jak na depresję końcowo-urlopową :).
A na sam koniec naszej wycieczki poszliśmy na pizzę do jednej z restauracji będących na starym bukaresztańskim mieście (Il Peccato) :D
Zamówiliśmy pizzę 4 Stagioni oraz Marinara. Obydwie były super i prawdziwie włoskie, ale myślę, że na szczególną uwagę zasługuje Marinara, która miała na sobie poza sosem pomidorowym... anchovies, kapary i czosnek. Była bardzo słona, ale mnie smakowała.
Wizyta w Rumunii to była świetna podróż i przygoda, zobaczyliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, przeżyliśmy wiele wspaniałych chwil i oczywiście posmakowaliśmy tamtejszych smaków. Żal było wyjeżdżać... i chciałoby się wrócić zobaczyć i spróbować jeszcze więcej! :D
0 komentarze:
Prześlij komentarz