Pages - Menu

niedziela, 25 października 2015

Cafe Antykwariat [zamknięte]

Sobota, zbliża się godzina 14:30. Kończymy zajęcia językowe, wychodzimy na ul. Piotrkowską i szybko decydujemy z Mają, że trzeba iść coś zjeść. Powoli zmierzamy w stronę placu Wolności, dyskutując gdzie by dzisiaj zajrzeć na obiad. Mijamy kolejne osoby, które gdzieś się śpieszą albo powoli suną przez miasto i fotografują kolejne kamienice i ich detale. Mijamy Saspol i kątem oka zauważam dziewczyną z jakąś tacą i kilkoro ludzi, którzy ją otaczają i coś jedzą. "Chyba jakiś lokal promują kanapkami" myślę i podchodzimy z Mają, aby zobaczyć co się dzieje. Pani częstuje nas bardzo dobrymi kanapkami :) i wręcza ulotkę do lokalu, który mieści się w bramie przy ul. Piotrkowskiej 93. Takim oto sposobem trafiamy, kompletnie przypadkowo, do "Cafe Antykwariat", jednej z najnowszych łódzkich restauracji i kawiarni (oraz antykwariatu). :)

Pani, która dała nam kanapki wypowiedziała również bardzo magiczne słowa "Mamy pyszną karpatkę". I tak... musieliśmy zajrzeć. Zacznijmy od sprawy ważnej i organizacyjnej - Cafe otwarte jest codziennie, ale w godzinach 12-18 (szkoda, że tak krótko!).

Lokal wewnątrz prezentuje się tak:




Już na pierwszy rzut oka widać, że właścicielka lokalu inspiruje się starymi przepisami (np. Lucyny Ćwierczakiewiczowej) i lubi starą, polską kuchnię. Fascynuje ją też 20-lecie międzywojenne - możemy znaleźć w Cafe zarówno książki o nim, karykatury Marszałka Piłsudskiego (!) :) oraz gazetkę, zawierającą ciekawostki z tamtego okresu.

Należy pochwalić osoby prowadzące "Cafe Antykwariat" za to, że zdecydowały się na stworzenie krótkiego i treściwego menu. Łącznie wszystkich pozycji jest w nim bowiem ok. 25 (łącznie z zakąskami, menu dziecięcym) + napoje. Super decyzja, dzięki temu klient nie musi się za bardzo zastanawiać co wziąć, bo w końcu ma tyle możliwości, że ostatecznie sam nie wie co chce. Poza tym krótkie menu wskazuje, że w lokalu są świeże produkty i nic nie powinno być mrożone.

A pewnie, dawno nie widziałam tak krótkiego, a jednocześnie tak efektownego menu. I jest w tym menu również coś genialnego czyli "pyszne obiady skromne", a może to być kasza gryczana z jajkiem sadzonym, skwarkami i maślanką w cenie 10 zł, albo placki ziemniaczane (ze śmietaną za 9 zł i z cukrem za 8 zł).

My zdecydowaliśmy się na pierogi polskie supreme (8 sztuk za 15 zł) oraz makaron z aromatycznym kurczakiem (za 24 zł).



Zarówno jedno danie, jak i drugie były świetnie przyrządzone. Mój makaron miał super sos i bardzo dobrze zrobionego kurczaka (kurczak był podany z imbirem i warzywami). Do tego jeszcze podsmażone orzeszki ziemne (rewelacja!). Całość tworzyła ciekawe smakowo połączenie i żal było mi pół porcji oddać Mai. ;) Jedyną rzeczą do której mogę się delikatnie przyczepić to stopień ugotowania makaronu, niestety był przytrzymany odrobinę za długo w gotującej się wodzie. Gdyby był choć trochę al dente, danie dostałoby ode mnie 5+, a tak jest silna piątka. :) Natomiast pierogi, które wybrała Maja był przepyszne. Super farsz, bardzo dobre ciasto. I krótkie słowo o porcjach: były obiadowe, po ich zjedzeniu byliśmy syci i mieliśmy dylemat czy zmieścimy jeszcze cokolwiek.

Moje pierogi były pyszne. Dla osób ciekawych - pierogi polskie zwane ruskimi. A w środku boczek i ser wędzony. No miodzio. I pyszne ciasto pierogowe. Ale Bartka makaron to jakiś hit. Mimo tego, że czułam, że mi wszystko nosem wyjdzie, to nie chciałam makaronu mu oddać, bo taki dobry. Pyszny imbir i pyszne orzeszki ziemne.

Jakoś jednak skusiliśmy się na karpatkę i herbatę (w cenie 10 zł za całość)... Karpatka była pyszna... Krem słodki, nie za tłusty, a ciasto miękkie i równie dobre. :)


Była to prawdziwa, oryginalna karpatka - rzeczywiście przepyszna. Do tego herbatka (z cytrynką!!!) :) Mmmm...

"Cafe Antykwariat" na początku swojej kariery na łódzkim rynku kulinarnym zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Było smacznie, miło i w dobrej cenie. Liczymy i trzymamy kciuki, że poziom, który był przy nas zaprezentowany utrzyma się i jeszcze długo będziemy tam mogli jeść pyszne jedzenie i przyjemnie spędzić czas. :)

Drogie Cafe Antykwariat, nie zmieniajcie się! Nie pozwólcie sobie na obniżenie poziomu i bądźcie dzielni. A ja polecam obiady w Cafe. My na pewno wrócimy (już byśmy wrócili, ale potrzebowaliśmy o 18:30 :/).

czwartek, 22 października 2015

*Obiednie na wakacjach* Turcja cz. 2 - Edirne

W odróżnieniu od Stambułu Edirne to bardzo mało turystyczne miasto. Wprawdzie znajduje się tam jeden z najpiękniejszych meczetów i piękny kompleks sułtana Bajezyda II, ale wycieczki przyjeżdżają tylko żeby zobaczyć te miejsca i odjeżdżają w siną dal. W centrum (z turystów) bywa mało kto.

Wprawdzie miasto o wiele mniejsze i cichsze od Stambułu, ale miło było się tam zatrzymać na tych kilka dni i poświęcić trochę czasu (i sił w nogach) aby zobaczyć wszystko co oferuje Edirne. :)

Zaczęliśmy od tego, że spróbowaliśmy sobie miejscowego McDonalda. I wiecie co? Frytki były NIEDOBRE. Nie wiedziałam, że z McD mogą być różnice między krajami, ale wygląda na to, że Turcy nie rozumieją frytek z McD i dlatego robią je źle. A co zjedliśmy z bułek? Izgara Tavuklu Sandviç czyli kanapka z grillowanym kurczakiem oraz Köfte Burger czyli w zasadzie burgera z tureckim kotletem. Obydwie bułki były smaczne, ale jeśli dobrze pamiętam słone. I niestety... małe i bez większych fajerwerków. Nie ma co próbować.

Tradycja to tradycja i już tak mamy, że w każdym kraju zaglądamy do miejscowego Maca. Chcieliśmy to już zrobić w Stambule, ale... nie udało nam się znaleźć tam żadnego McDonalda. Ba! Ja nawet żadnego nie zauważyłem (ani znaku do niego). Za to w Edirne do tureckiego McD trafiliśmy bez trudu. Co do jedzenia to było średnie - frytki fatalne, a bułki przyzwoite ale bez szału.



Ważniejszym naszym posiłkiem był ciğer, który stanowi specjalność regionalną i nigdzie poza Edirne nie spróbujecie czegoś takiego. A co to właściwie jest? Jest to owcza wątróbka w mące, cieniutko pokrojona, smażona na głębokim oleju. Do tego sałatka pomidor+cebula, sos chilli-pomidorowy i papryczki do pogryzania. Ach no i Ayran do popicia! A Ayran to jogurt z solą, który znakomicie orzeźwia. Wszystko pyszne. Wątróbka w takim wydaniu jest delikatna i chrupiąca. Polecam nawet sceptykom tego kawałka mięsa.

Re-we-la-cja! Wprawdzie pomysł pójścia na cielęcą wątróbkę przyjąłem bardzo sceptycznie (wątróbka nie jest moim ulubionym daniem), ale czytaliśmy, że będąc w Edirne po prostu trzeba zjeść ten miejscowy przysmak. Trzeba to trzeba, poszliśmy. I było to jedno z lepszych dań, które jedliśmy w trakcie całego wyjazdu. Powtórzę: re-we-la-cja! 


A poniżej kolejny turecki przysmak czyli tulumba (właść. tulumba tatlısı). Ulubiony deser Bartka czyli ciasto smażone na głębokim oleju a później nasączane syropem słodowym. Dla mnie nic specjalnego, ale niektórzy szaleją :)

Wolę jednak wersję sprzedawaną w Albanii, która jest trochę większa i dłuższa (mnie przypomina ogórka). :) Pomijając kształt i rozmiar to turecka odmiana tej słodkości jest zdecydowanie bardziej twarda i chrupka od albańskiej. 


Nie wiemy do końca jak to się dzieje, ale w Stambule bułka z kebabem wołowym kosztuje 10 lirów (albo 8), a z kurczakowym jakoś 1-2 liry mniej. Natomiast w Edirne za 3 (słownie TRZY) liry dostaliśmy bułkę z kebabem kurczakowym (wyglądał świeżo i pysznie) i ayran czyli napitek. I to znaleźliśmy 2 takie miejsca (pierwsze było lepsze i cała kolejka do niego stała). Polecam, bo nie ma nic lepszego niż kebab w Turcji.

Ja tam pamiętam, że kosztowała taka porcja 3,5 liry, ale to nie ma znaczenia. Było zdecydowanie taniej niż w Stambule. Choć... mnie na Taksim, za 4 razy więcej jakoś bardziej smakowało. :P



No i deserek czyli chałwa. Po lewej standardowa, po prawej kakaowa z orzechami włoskimi. Standardowa lepsza, ale obydwie dobre i ciekawe. Warto spróbować tego przysmaku również w Turcji.

Nie ma to jak w Turcji kupić sobie prawdziwą chałwę turecką. :P


Pytanie za sto punktów. To co jest poniżej to nie są owoce. Ale jeśli nie owoce to co? Jest to edirneńska specjalność i jedna z rzeczy, z których Edirne słynie. Odpowiedź poniżej.


To są mydełka w kształcie owoców :) Wyglądają jak żywe, nie? :)

wtorek, 13 października 2015

*Obiednie na wakacjach* Turcja cz. 1 - Stambuł

Wyjątkowo w tym roku na wakacje wybraliśmy się we wrześniu, a nie jak do tej pory w lipcu-sierpniu. Zdecydowaliśmy się na ten miesiąc, gdyż zaplanowaliśmy sobie (jak to my) bardzo ambitną trasę: Stambuł-Edirne-Sofia-Wielkie Tyrnowo-Tulcza-Bran-Braszów-Bukareszt. Gdybyśmy chcieli zrealizować ten pomysł w samym środku wakacji z pewnością umarlibyśmy gdzieś z plecakami na plecach z powodu upału. Wrzesień zaś był idealnym miesiącem. :)

A poza tym nie oszukujmy się - wszystko jest o połowę tańsze we wrześniu :) Szczęśliwie w naszych miejscach pracy powitano nawet z ulgą, że nie chcemy jechać na urlop razem ze wszystkimi.

W dzisiejszej notce postaramy się pokazać (i krótko opisać najciekawsze rzeczy), które mogliśmy popróbować w dawnej stolicy Imperium Osmańskiego - w Stambule...

Na pierwszy rzut słodkości, w Turcji znane pod nazwą "lokum", w Polsce opisane jako "rachatłukum" (w związku z tym, że ta nazwa jest okropna pozostaniemy przy nazywaniu ich lokumami ;) ). Zgodnie z definicją, jest to tradycyjny smakołyk, zwykle o owocowym smaku i konsystencji galaretki. Bardzo fajna rzecz do podjadania np. przy tureckiej herbacie, którą widzicie poniżej.


RACHATŁUKUM?! E tam, lokumy i tyle. Konsystencja jest galaretki ale nie galaretki, obtoczona jest w czymś słodkawym ale nie jest to ani mąka ani cukier puder (stawiam na tapiokę). Smaków lokumów jest bez liku, a i jest pełno odmian, bo mogą być z orzechami, pistacjami i nie wiem z czym jeszcze. Chciałabym również dodać, że receptura lokumów jest pilnie strzeżona i nie jest umieszczona w żadnych książkach kucharski - jest to deser stworzony dla sułtana i nikt go nie będzie robił samodzielnie, tylko odpowiednio przeszkoleni cukiernicy. A jeszcze chwila o herbacie. Herbata turecka cechuje się tym, że jest przyrządzana w samowarze, z esencji. Porządna turecka herbata ma głęboki kolor (jak na zdjęciu) i jest absolutnie przejrzysta. I nie wiem na czym to polega, ale mimo 35 stopni upału - gorąca herbata orzeźwiała i smakowała cudownie.

Poniżej zaś obiady, które mieliśmy okazję zjeść w maleńkiej restauracji znajdującej się obok naszego hostelu. "Lavrak", bo tak się nazywała, był prowadzony przez starszego, przemiłego Turka, który rewelacyjnie nas dwukrotnie ugościł. Jednego dnia jedliśmy u niego danie mięsne, przypominające cevapcici, czyli rodzaj siekanego mięsa - bardzo popularne danie na Bałkanach. Drugiego dnia skusiliśmy się na ryby (tur. hamsi), smażone na głębokim oleju. Pycha!



Co ciekawe, lokal ten rządził się tradycyjnymi prawami. Ryba z dzisiaj się skończyła? Przyjdźcie jutro. Dzisiaj mogę Wam dać mięso. I nie, że sobie wybraliśmy z menu. Musieliśmy spokojnie zaczekać na to co pan nam zrobił + pogodzić się z ceną :) Ale jedzenie było bardzo smaczne i najedliśmy się porządnie. A ceny w porównaniu z centrum... tak gdzieś o połowę niższe.

Poniżej zdjęcia pochodzące z targu. Na targach można kupić mnóstwo przypraw, warzyw, ryb, słodyczy, herbat. I wszystko wygląda pięknie i wspaniale. Najlepiej by było kupić wszystko.



A takie piękne, świeże ryby sprzedają na targach w Stambule (wyraźnie widoczne ostro czerwone skrzela):



Poniżej ciekawostka. Oglądając serial "Wspaniałe stulecie" można zauważyć, że oni co chwila popijają szerbet. I co to jest ten szerbet? Powinien być to syrop-wyciąg z owoców albo z kwiatów. Na zdjęciu (w lodówce) są: makowe, różane, anyżowo-cynamonowe i cytrynowe. Szerbet smakował intensywnie i orzeźwiająco. Szkoda, że sprzedają w szklanych butelkach - przywiozłabym sobie do Polski :)


Planując jeszcze w Polsce co chcemy zobaczyć w Stambule, wypatrzyłem gdzieś informację, że w azjatyckiej części miasta znajduje się lokal, który był inspirowany serialem "Breaking Bad". Jako fani serialu po prostu musieliśmy popłynąć na śniadanie do "Walter's Coffee Roastery".







Zacznijmy od tego, że mimo sławy lokalu, obsługa mówiła BARDZO słabo po angielsku. Ledwie byliśmy w stanie się dogadać - nie zrozumieli nawet, że chcemy jedną Ice Tea a nie dwie i że chcemy bekon do jednej z porcji śniadania. Wystrój... moim zdaniem nieco przereklamowany. Można było jeszcze mocniej zaakcentować związek z serialem. Ale plusem było śniadanie, które było bardzo smaczne i dostatnie choć drogie i do tego przepyszne i orzeźwiające Ice Tea. O kawie, którą zamówiliśmy na koniec, nie mówmy. To była jedna z obrzydliwszych kaw w moim życiu.

Na szczęście kolejna kawa, którą wypiliśmy w azjatyckim Stambule była już o wiele lepsza. W jednej z uliczek przysiedliśmy sobie przy stoliku i zamówiliśmy prawdziwą, czarną, turecką kawę. Taką, którą gotuje się na żarzących się węglach w specjalnym pojemniczku, a nie jakąś z ekspresu! Była mocna, gęsta i... taka turecka, klimatyczna. :)




Mimo tego, że klasyczna PLUJKA to była pyszna. Wcale nie kwaśna i umiarkowanie gorzka. Polecam spróbować!

Będąc w Stambule raz nawet zatęskniliśmy za bardziej "zwyczajnym" jedzeniem i wybraliśmy się na pizzę... :D

Nie ma co pisać - Domino's pizza ;) Pizza nie za dobra, ale brak siły nie pozwolił nam szukać dalej. Co ciekawe - pizza z salami miała wyraźnie tureckie przyprawy, a miała być nowojorska ;)


Nasze śniadania, jedno bardziej europejskie, drugie już zdecydowanie bardziej tureckie czyli z miejscową formą burków (które tak polubiłem w zeszłym roku w Chorwacji). :D



Oczywiście burki + herbatka (już nie taka wspaniała ;)). Aha! i to po prawej to nie burek tylko "ciasto wodne", które w konsystencji przypominało makaron zapiekany z serem. Moja rada na wyjazdy - 3 razy się zastanówcie nad braniem śniadania w hotelu. W tym przypadku śniadanie w hotelu: 10 euro. To europejskie, dosłownie drzwi w drzwi z hotelem - 10 lirów czyli mniej więcej 5 euro.

Kilka przekąsek jakie można kupić na stambulskich ulicach. :)


Przechadzając się po wybrzeżu dobrze wybrać się na bułkę ze świeżo złowioną rybką. Pychota!


Tak, w Stambule można kupić na ulicy małże na sztuki i na miejscu je zjeść. Przy czym to nie jest taka małża-małża. Są to muszle wypełnione farszem z małży, pychota. :)

Mogłabym kupić kilogram tych małży. Były przepyszne i bardzo świeże.

Tutaj zaś nasz ulubiony kebab, znajdujący się na placu Takism. Jakimś sposobem nie zachowały się zdjęcia kebabów, które tam jedliśmy... :(

(NAPRAWDĘ NIE WIEM JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE NIE MAMY ZDJĘCIA KEBABA ZE STAMBUŁU)


Słodkościami zaczęliśmy to i słodkościami zakończymy. :) Będąc w Turcji musieliśmy kupić sobie bakławę. Najlepiej kilka rodzajów bakławy. ;)


Wszystkie słodkie i pyszne. Ze swojej strony polecam baklawę migdałową i pistacjowe :) A poniżej Sutlaç czyli pudding ryżowy. Bardzo smaczny i popularny w Stambule.


W Stambule na pewno spędziliśmy fantastyczny tydzień, chłonąc tamtejszy klimat, podziwiając zabytki i objadając się tureckimi pysznościami. Ale także w Edirne, o którym w następnym poście, było bardzo... pysznie! :D

To był wspaniały tydzień. Musimy koniecznie wrócić do Stambułu aby jeszcze trochę poczuć turecko-turystyczną atmosferę.